– Znów się naćpałaś?
– Skąd!
– Gdzie jesteś?
– Słuchaj, zaraz muszę wyjść. Powiedz mi, co jest następne na twojej liście, i przygotujemy plan.
– Wyrzuciłam listę. To był głupi pomysł.
– Wcale nie. Nie rezygnuj. Nareszcie zaczęłaś robić coś ze swoim życiem.
Odkładam słuchawkę i liczę w myślach do pięćdziesięciu siedmiu. Potem wykręcam numer 999.
Odzywa się kobiecy głos.
– Pogotowie. W czym mogę pomoc?
Milczę.
– Czy coś się stało?
– Nie.
– Proszę potwierdzić, że nie zgłasza pani wypadku. Może pani podać swój adres?
Podaję adres mamy. Potwierdzam, że nie było wypadku. Zastanawiam się, czy przyślą jej rachunek za tę rozmowę. Mam nadzieję, że tak. Dzwonię na informację i proszę o numer telefonu zaufania. Wystukuję go powoli.
– Halo? – znów słyszę kobiecy głos, miękki, możliwe, że to Irlandka. – Halo – odzywa się ponownie.
Przykro mi, że marnuję jej czas, więc stwierdzam:
– Wszystko jest do bani.
– Uhm – mruczy w odpowiedzi. Zupełnie jak tata. Tak samo zareagował sześć tygodni temu w szpitalu, kiedy lekarz zapytał, czy rozumiemy to, co do nas mówi. Pamiętam, jak pomyślałam, że tata na pewno nic nie zrozumiał, bo płacz nie pozwalał mu słuchać.
– Nadal tu jestem – informuje kobieta.
Chcę jej coś powiedzieć. Przyciskam słuchawkę do ucha, bo rozmowa o tak ważnych rzeczach wymaga bliskiego kontaktu. Nie mogę jednak znaleźć odpowiednich słów.
– Jesteś tam jeszcze? – pyta.
– Nie – odpowiadam i odkładam słuchawkę.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tata bierze mnie za rękę.
– Oddaj mi swój ból – prosi.
Leżę na szpitalnym łóżku na boku, z podwiniętymi kolanami i głową na poduszce. Kręgosłup mam ułożony równolegle do krawędzi łóżka.
W pokoju jest dwoje lekarzy i pielęgniarka. Nie widzę ich, bo stoją z tyłu. Lekarka jest studentką. Nie mówi wiele, ale domyślam się, że patrzy, jak wykonujący badanie lekarz znajduje punkt na moim kręgosłupie i zaznacza go mazakiem. Przeciera mi skórę środkiem dezynfekującym. Jest zimny. Doktor najpierw odkaża miejsce, w które wbije igłę, a następnie smaruje skórę wokół, zataczając coraz szersze kręgi. Potem przykrywa mnie ręcznikami i wkłada rękawiczki.
– Użyję igły dwuipółmilimetrowej – informuje studentkę. – I pięciomilimetrowej strzykawki.
Na ścianie za plecami taty wisi obraz. W szpitalu często je zmieniają. Tego jeszcze nie widziałam. Wpatruję się w niego intensywnie. W ciągu czterech lat choroby nauczyłam się stosowania różnych technik odwracania uwagi. Obraz przedstawia późne popołudnie, angielską łąkę, zachodzące słońce i mężczyznę walczącego z ciężkim pługiem. W górze unoszą się ptaki.
Tata obraca się na plastikowym krześle, żeby sprawdzić, na co patrzę, puszcza moją dłoń i wstaje. Podchodzi do obrazu. W dole widać biegnącą kobietę, która jedną ręką przytrzymuje spódnicę, żeby móc poruszać się szybciej.
– Wielka zaraza w Eyam – czyta tata. – Cóż za beztroski obraz, nadający się w sam raz do szpitala.
Doktor chichocze.
– Wiedział pan, że co roku mamy ponad trzy tysiące przypadków dymienicy morowej?
– Nie – mówi tata. – Nie wiedziałem.
– Na szczęście wynaleziono antybiotyki.
Tata siada i bierze mnie za rękę.
– Dzięki Bogu.
Kobieta biegnąca na obrazie płoszy kurczęta. Dopiero teraz dostrzegam jej przestraszony wzrok, którym przyzywa mężczyznę. Zaraza, wielki pożar i wojna z Holendrami miały miejsce w jednym roku – tysiąc sześćset sześćdziesiątym szóstym. Uczyłam się o tym w szkole. Miliony ciał wywożono wozami, wrzucano je do dołów wypełnionych wapnem i grzebano bezimiennie. Ponad trzysta czterdzieści lat później nie było już śladu po tych, którzy wtedy przeżyli. Ze wszystkich elementów przedstawionych na obrazie pozostało tylko słońce. I ziemia. Myśląc o tym, czuję się bardzo mała.
– Zaraz poczujesz krótkie ukłucie – informuje doktor.
Tata głaszcze mnie po ręku kciukiem, kiedy do moich kości napływa fala gorąca. Przychodzą mi na myśl słowa: „Na zawsze”. Myślę o tym, że na świecie znajduje się więcej zmarłych niż żywych, że jesteśmy otoczeni przez duchy. Powinno mnie to pocieszyć, ale tak nie jest.
– Ściśnij mnie za rękę – prosi tata.
– Nie chcę sprawiać ci bólu.
– Kiedy twoja mama cię rodziła, trzymała mnie za rękę przez czternaście godzin i nie powyrywała mi palców. Nie zrobisz mi krzywdy, Tess.
Przeszywa mnie coś w rodzaju prądu elektrycznego, jakby mój kręgosłup został zamknięty w tosterze i doktor wyszarpywał go stamtąd tępym nożem.
– Jak myślisz, co teraz robi mama? – pytam zmienionym głosem. Trzymaj się. Mocno.
– Nie mam pojęcia.
– Prosiłam, żeby przyjechała.
– Naprawdę? – Tata jest wyraźnie zaskoczony.
– Pomyślałam, że już po wszystkim moglibyście pójść do kawiarni.
Tata marszczy brwi.
– Dziwny pomysł.
Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że stałam się drzewem wysuszonym przez słońce i moim jedynym pragnieniem jest sprowadzenie deszczu. Myślę o srebrnej wodzie rozpryskującej się na moich liściach, nasączającej korzenie, płynącej w żyłach.
Lekarz przekazuje studentce dane statystyczne. Mówi:
– Mniej więcej jeden na tysiąc pacjentów, przechodzących te badania, cierpi na skutek drobnego uszkodzenia nerwu. Istnieje również niewielkie ryzyko wystąpienia infekcji, krwawienia lub uszkodzenia chrząstki. – Wyciąga igłę. – Grzeczna dziewczynka. Już po wszystkim.
Prawie czekam, aż poklepie mnie po zadzie jak posłusznego konia. Nie robi tego. Macha mi przed oczami trzema wysterylizowanymi fiolkami.
– Zaniosę to do laboratorium – oświadcza i wychodzi bez pożegnania, po prostu wyślizguje się cicho z pokoju, ciągnąc za sobą studentkę. Jakby nagle zawstydził się tej chwili intymności między nami.
Za to pielęgniarka jest kochana. Rozmawia z nami, bandażując mi plecy gazą. Potem obchodzi łóżko i zatrzymuje się przy mnie z uśmiechem.
– Musisz chwilkę poleżeć, kochanie.
– Wiem.
– Już to przerabiałaś, co? – Odwraca się do taty. – A co pan będzie robił w tym czasie?
– Posiedzę tutaj i poczytam książkę.
Pielęgniarka kiwa głową.
– Będę