Siadam na ławce i patrzę, jak Cal wspina się po plątaninie sznurów przypominającej sieć pajęczą. Z tej odległości wydaje się malutki.
– Wejdę jeszcze wyżej! – krzyczy. – Mam się wspiąć na samą górę?
– Tak! – odpowiadam, bo postanowiłam również nie sprzeciwiać się nikomu.
– Można stąd zajrzeć do samolotu! Chodź zobaczyć!
Trudno jest się wspinać w minisukience. Pajęczyna chwieje się i muszę zrzucić pantofle. Cal śmieje się ze mnie.
– Na samą górę! – rozkazuje.
Jest cholernie wysoko, a jakiś dzieciak z buzią jak autobus szarpie liny na dole. Wdrapuję się coraz wyżej, mimo bólu ramion. Chcę zajrzeć do samolotu. Pragnę zobaczyć wiatr i schwytać ptaka.
Udało się. Widzę wieżę kościoła oraz drzewa otaczające park i kasztany, które lada moment otworzą się z trzaskiem. Powietrze jest czyste, odnoszę wrażenie, że do chmur mam tak blisko, jak z wierzchołka wielkiej góry. Patrzę na twarze ludzi stojących na dole.
– Wysoko, co? – cieszy się Cal.
– Tak.
– Pójdziemy teraz na huśtawki?
– Tak.
Zgadzam się na wszystko, o co poprosisz, Cal, ale najpierw pozwól mi poczuć powiew wiatru na twarzy. Chcę obserwować krzywiznę ziemi, kiedy powolutku okrążamy słońce.
– Mówiłem ci, że będzie fajnie. – Buzia Cala promienieje. – Chodźmy teraz gdzieś indziej!
Przed wiszącymi huśtawkami ustawiła się kolejka, więc siadamy na dwuosobowej. Wciąż jeszcze jestem cięższa niż on, pozostałam dużą siostrą, więc uderzam mocno o ziemię, aż Cal podskakuje wysoko i z powrotem opada na siedzenie. Pęka przy tym ze śmiechu. Będzie miał siniaki na pupie, ale to nie szkodzi. Muszę tylko zgadzać się na wszystko.
Zaglądamy do małego domku na szczycie drabiny ustawionej w piaskownicy. Mieścimy się w nim z trudem. Siadam na motorze przymocowanym do wielkiej sprężyny, który kołysze się szaleńczo na boki. Uderzam kolanem o ziemię. Biegniemy na wspartą na palach drewnianą deskę i udajemy akrobatów. Chodzimy wzdłuż liter alfabetu, ułożonych w kształcie węża. Gramy w klasy i bujamy się na drążkach. Potem znów biegniemy na huśtawki. Grupa mamuś, wyposażonych w chusteczki i trzymających za ręce tłuste dzieciaki, przygląda mi się z niesmakiem, kiedy wyprzedzam Cala w biegu i dopadam jedynej wolnej huśtawki. Wiatr podwiewa mi sukienkę, odsłaniając uda. Śmieszy mnie to. Odchylam się w tył i unoszę jeszcze wyżej. Może jeśli wzniosę się dostatecznie wysoko, świat się zmieni.
Nie zauważam, kiedy pojawia się Zoey. Dopiero Cal mi ją pokazuje, opartą o bramkę przed placem zabaw i przyglądającą się nam. Może długo tak czeka. Ma na sobie podkoszulkę z dekoltem i spódnicę, która ledwo zakrywa jej pupę.
– Dzień dobry – rzuca, kiedy podchodzimy. – Widzę, że zaczęliście beze mnie.
Oblewam się rumieńcem.
– Cal namówił mnie na huśtawki.
– A ty się oczywiście zgodziłaś.
– Tak.
Zoey patrzy z namysłem na Cala.
– Idziemy na rynek – informuje. – Będziemy kupowały ciuchy i gadały o miesiączce. Nudy, co?
Cal spogląda na nią spode łba. Na buzi ma brudne smugi.
– Chcę do magicznego sklepiku.
– Świetnie, idź. Na razie.
– Musi pójść z nami – wtrącam się. – Obiecałam mu to.
Zoey wzdycha i odchodzi. Cal i ja podążamy za nią.
Była jedyną dziewczyną w klasie, która nie przestraszyła się mojej choroby. Tylko ona potrafi zachowywać się tak, jakby nie było napadów, nikt nikogo nie zadźgał nożem, autobusy nie wjeżdżały nigdy na chodnik, a choroby nie istniały. Kiedy jestem z Zoey, czuję, że wszyscy się mylą i wcale nie umieram. To ktoś inny jest chory.
– Zakręć tyłkiem – rozkazuje mi przez ramię. – No, dalej, ruszaj biodrami, Tesso!
Ta kiecka jest naprawdę krótka. Słyszę dźwięk klaksonu, grupa chłopaków gapi się na moje cycki i tyłek. Nie odrywają od nich wzroku.
– Dlaczego musisz robić to, co ona ci każe? – pyta Cal.
– Bo tak chcę.
Zoey jest zachwycona. Czeka na nas i bierze mnie pod rękę.
– Wybaczam ci – mówi.
– Co?
Nachyla się i szepcze konspiracyjnie:
– Twoje okropne zachowanie po tym beznadziejnym seksie z Jakiem.
– Nie zachowywałam się okropnie.
– Właśnie że tak, ale już ci wybaczyłam.
– Niegrzecznie jest szeptać! – oburza się Cal.
Zoey wypycha go do przodu i przyciąga mnie do siebie.
– Powiedz, jak daleko jesteś gotowa się posunąć? – pyta. – Zrobisz sobie tatuaż, jeśli ci każę?
– Tak.
– Spróbujesz narkotyków?
– Jasne.
– Powiesz temu gościowi, że go kochasz?
Facet, którego mi pokazuje, jest łysy i starszy od mojego taty. Wychodzi z kiosku i zdziera celofan z paczki papierosów. Opakowanie spada na ziemię.
– Tak.
– Więc zrób to.
Mężczyzna wyjmuje papierosa, zapala go i zaciąga się dymem. Podchodzę, a on się odwraca w moją stronę z lekkim uśmiechem. Pewnie spodziewał się kogoś znajomego.
– Kocham cię – mówię.
Marszczy brwi. Dostrzega chichoczącą Zoey.
– Spadaj – warczy. – Cholerna idiotka.
Jest fantastycznie. Obejmujemy się z Zoey i śmiejemy do rozpuku. Cal krzywi się zniesmaczony.
– Możemy stąd iść? – pyta.
Na rynku jest tłum. Wszyscy się przepychają, jakby mieli same pilne sprawy do załatwienia. Stare, grube kobiety poszturchują mnie koszykami na zakupy, wszędzie pełno rodziców z dziećmi. Staję pośrodku w szarym świetle dnia i czuję się tak, jakbym śniła. Nie mogę się poruszyć, mam wrażenie, że stopy przyrosły mi do chodnika, a nogi są z ołowiu. Obok przechodzą chłopcy z kapturami naciągniętymi na głowę i twarzami pozbawionymi wyrazu. Mijają mnie dziewczyny, z którymi kiedyś chodziłam do jednej klasy. Nikt mnie nie poznaje; już tyle czasu minęło od mojego ostatniego pobytu w szkole. Powietrze jest przesycone zapachem hot dogów, hamburgerów i cebuli. Wszystko jest na sprzedaż – pieczone kurczaki powieszone za nogi, flaki i podroby wywalone na tacach, rozcięte świniaki ukazujące żebra. Tkaniny, wełna, koronki i zasłony. Na stoisku z zabawkami podskakują szczekające pieski, a żołnierzyki grają na cymbałkach. Handlarka uśmiecha się do mnie i pokazuje wielką plastikową lalkę owiniętą celofanem.
– Oddam za dziesiątaka, złotko.
Odwracam się, udając, że nie słyszałam.
Zoey patrzy na mnie karcąco.
– Miałaś się zgadzać na wszystko. Następnym razem