– Aune?
– A tak, te obrazy. Chcesz, żebym spróbował coś z nich wyczytać? Hm… są dość podobne do kartonów Rorschacha.
– Do tych plansz z barwnymi plamami atramentowymi, z których korzystacie, żeby wzbudzić u pacjentów skojarzenia?
– No właśnie. Problem polega na tym, że jeśli spróbuję jakoś odczytać te obrazy, prawdopodobnie powie ci to więcej o moim życiu duchowym niż o jej. Oprócz tego, że nikt już nie wierzy w metodę Rorschacha, to dlaczego nie? Zobaczmy, co tu mamy… Obrazy są dość ciemne, ale więcej w nich gniewu niż rozpaczy. Ten jeden jest najwyraźniej jeszcze niedokończony.
– Może taki ma być? Może jednak jest skończony?
– Co cię skłania do takiego twierdzenia?
– Nie wiem. Prawdopodobnie to, że światło z każdego ramienia lampy pada idealnie na każdy obraz.
– Hm… – Aune położył rękę na piersi, w zamyśleniu dotykając palcem ust. – Masz rację. Tak, oczywiście, masz rację. Ale wiesz, co, Harry?
– No… nie.
– To mi nie mówi, przepraszam cię bardzo, kompletnie nic. Skończyliśmy już?
– Tak. A zresztą jeszcze jeden drobny szczegół, skoro malujesz. Jak widzisz, paleta jest umieszczona z lewej strony sztalug. Czy to nie jest bardzo niepraktyczne?
– Owszem, chyba że jest się leworęcznym.
– Rozumiem. Pójdę pomóc Halvorsenowi w szukaniu. Nie wiem, jak mam ci dziękować, Aune.
– A ja wiem. Uwzględnię to w następnej fakturze.
Halvorsen skończył przeszukiwanie sypialni.
– Niewiele posiadała – stwierdził. – Można wręcz odnieść wrażenie, że się przeszukuje pokój hotelowy. Tylko ubrania, przybory toaletowe, żelazko, ręczniki, pościel i temu podobne, nie ma żadnego rodzinnego zdjęcia, żadnego listu czy innych osobistych papierów.
Godzinę później Harry zrozumiał, o co chodziło Halvorsenowi. Przeszukali całe mieszkanie i wrócili do sypialni, nie znajdując nawet rachunku telefonicznego czy wyciągu z konta.
– To najdziwniejsza rzecz, z jaką się zetknąłem – stwierdził Halvorsen, siadając obok Harry’ego przy biurku. – Musiała posprzątać. Może postanowiła usunąć wszystko, co było nią. Całą swoją osobę, jeśli mnie rozumiesz.
– Rozumiem. Nie zauważyłeś gdzieś laptopa?
– Laptopa?
– Przenośnego komputera.
– O czym ty mówisz?
– Nie widzisz tego bledszego prostokąta na drewnie? – Harry wskazał na fragment blatu między nimi. – Wygląda na to, że stał tu laptop, który został usunięty.
– Naprawdę?
Harry poczuł na sobie badawcze spojrzenie Halvorsena.
Na ulicy stanęli, patrząc w jej okna w bladożółtej fasadzie. Harry palił papierosa w kształcie harmonijki, którego znalazł w wewnętrznej kieszeni płaszcza.
– Dziwna sprawa z tymi krewnymi – stwierdził Halvorsen.
– Dlaczego?
– Møller ci nie mówił? Nie udało się znaleźć adresu rodziców, rodzeństwa czy kogoś takiego. Tylko stryja, który siedzi. No i Møller sam musiał dzwonić do zakładu pogrzebowego, żeby zabrali tę nieszczęsną dziewczynę. Jak gdyby śmierć nie była dostatecznym odchodzeniem w samotność.
– Mhm. A do którego zakładu?
– Do Sandemanna – odparł Halvorsen. – Ten stryj chciał, żeby została skremowana.
Harry, ssąc papierosa, patrzył na dym, który unosił się do góry i znikał. Oto koniec procesu, który rozpoczął się w chwili, gdy jakiś wieśniak zasiał nasiona tytoniu gdzieś na polu w Meksyku. W ciągu czterech miesięcy z nasionka wyrosła roślina wysokości mężczyzny, a dwa miesiące później została ścięta, poddana procesowi fermentacji, wysuszona, posortowana, zapakowana i wysłana do jednej z fabryk RJ Reynoldsa na Florydzie albo w Teksasie. Tam zmieniła się w papierosa z filtrem marki Camel w zapakowanej próżniowo żółtej paczce cameli w kartonie, który załadowano na statek do Europy. A po ośmiu miesiącach od chwili, gdy tytoń był jeszcze maleńkim listkiem na ledwie kiełkującej pod słońcem Meksyku zielonej roślinie, wysunął się z paczki papierosów w kieszeni płaszcza pijanego mężczyzny, który potknął się na schodach albo wypadł z taksówki, albo okrywał się płaszczem jak kocem, ponieważ nie był w stanie lub nie miał odwagi otworzyć drzwi do sypialni, gdzie pod łóżkiem czają się potwory. A teraz, gdy mężczyzna wreszcie znajduje papierosa, pogniecionego, pokrytego pyłkami z kieszeni, wsadza jeden jego koniec do cuchnących ust, a drugi podpala. Kiedy zaś ususzony, pocięty na kawałeczki liść tytoniu da mu odrobinę przyjemności, zostaje wydmuchany i nareszcie jest wolny. Może się rozwiać, zmienić w nicość, odejść w zapomnienie.
Halvorsen chrząknął dwa razy.
– Skąd wiedziałeś, że ona zamówiła klucze właśnie u „Ślusarza” na Vibes gate?
Harry wyrzucił niedopałek na ziemię i mocniej owinął się płaszczem.
– Wygląda na to, że Aune miał rację – powiedział. – Będzie deszcz. Jeśli jedziesz bezpośrednio do Budynku Policji, chętnie się z tobą zabiorę.
– W Oslo jest z pewnością setka innych ślusarzy, Harry.
– Mhm. Ale zadzwoniłem do wiceprzewodniczącego wspólnoty, Knuta Arnego Ringnesa. Fajny facet. Od dwudziestu lat korzystają z usług „Ślusarza”. Jedziemy?
– Dobrze, że tu jesteś – powiedziała Beate Lønn, gdy Harry wszedł do House of Pain. – Wczoraj wieczorem coś odkryłam. Spójrz na to. – Przewinęła taśmę do tyłu i wcisnęła pauzę.
Ekran wypełnił drżący zatrzymany obraz twarzy Stine Grette, zwróconej do bandyty w kominiarce.
– Powiększyłam jeden fragment filmu. Chciałam mieć jak największą twarz Stine.
– A po co? – spytał Harry, osuwając się na krzesło.
– Jak popatrzysz na licznik, to widać, że zostało jeszcze osiem sekund do strzału Ekspedytora…
– Ekspedytora?
Beate uśmiechnęła się zakłopotana.
– Zaczęłam go tak nazywać na własny użytek. Mój dziadek miał gospodarstwo i ja… No tak.
– A gdzie?
– W Valle w Setesdalen. Tam się mówiło o ekspediowaniu zwierząt na tamten świat.
– I tam widziałaś, jak zarzynają zwierzęta?
– Tak.
Ton