Korekty. Джонатан Франзен. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Джонатан Франзен
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Современная зарубежная литература
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-974-3
Скачать книгу
zapiętej na suwak kieszeni. Zaczął otwierać ją ząbek po ząbku, wstrzymując oddech, ponieważ wydawało mu się, że czyni przy tym niesamowity hałas. Udało mu się już odsunąć suwak na tyle, żeby włożyć rękę do środka (silny stres zwalił mu na głowę górę wstydliwych, bardzo świeżych wspomnień; Chip najchętniej zapadłby się pod ziemię z powodu tego wszystkiego, co wyczyniał z Melissą w pokoju dwadzieścia trzy, oddałby wszystko, co miał, żeby tylko to się nie zdarzyło, żeby do niczego nigdy nie doszło), kiedy zadzwoniła jej komórka na nocnym stoliku i dziewczyna obudziła się z cichym jękiem.

      Wyszarpnął rękę z torby, uciekł do łazienki, wziął długi prysznic. Kiedy wrócił do pokoju, Melissa była już ubrana i właśnie pakowała torbę. W blasku poranka nie wyglądała ani odrobinę podniecająco. Pogwizdywała wesoło.

      – Kochanie, nastąpiła zmiana planów – oświadczyła. – Mój ojciec, naprawdę uroczy człowiek, przyjeżdża do Westport. Chcę spędzić z nim cały dzień.

      Chip stwierdził ze zdziwieniem, że ona w ogóle nie zdaje sobie sprawy z trawiącego go wstydu. Chętnie pozbyłby się tego uczucia, ale głód narkotyku był zbyt silny.

      – A co z naszą kolacją? – zapytał.

      – Wybacz, ale to dla mnie bardzo ważne, żeby się z nim zobaczyć.

      – Nie wystarczy, że codziennie rozmawiasz z rodzicami po parę godzin przez telefon?

      – To są moi najlepsi przyjaciele.

      Chip nigdy nie lubił słuchać Toma Paquette: rockmana z zamiłowania, dziecka z funduszem powierniczym, które sprzedałoby swoją rodzinę za parę rolek. W ciągu kilku minionych dni, kiedy Clair potrafiła godzinami gadać o swoich sprawach, Chip stracił do niej niemal całą sympatię.

      – Świetnie. W takim razie zawiozę cię do Westport.

      Melissa odgarnęła włosy do tyłu.

      – Kochanie, nie złość się na mnie.

      – Skoro nie chcesz jechać na Cape Cod, to nie chcesz. Zawiozę cię do Westport.

      – W porządku. Ubierzesz się?

      – Wiesz co? Jest coś nienormalnego w tym, że jesteś wciąż tak blisko z rodzicami.

      Jakby go nie słyszała, usiadła przed lustrem i zaczęła nakładać makijaż. Chip stał pośrodku pokoju z ręcznikiem na biodrach, wściekły i zawstydzony. Zdawał sobie sprawę, że Melissa ma prawo czuć do niego odrazę, lecz mimo to nie zamierzał milczeć.

      – Rozumiesz, co do ciebie mówię?

      – Kochanie. Chip. – Na chwilę zacisnęła pomalowane usta. – Ubierz się, proszę.

      – Mówię, że dzieci nie powinny zgadzać się z rodzicami. Twoi rodzice nie powinni być twoimi najlepszymi przyjaciółmi. Niezbędny jest element buntu. W ten sposób określasz siebie jako osobę.

      – Może ty w ten sposób siebie określasz – odparła. – I może właśnie dlatego trudno uznać cię za wzór szczęśliwej dorosłości.

      Zniósł to dzielnie, nawet z uśmiechem.

      – Przynajmniej lubię sama siebie, a ty sprawiasz wrażenie, jakbyś bardzo się nie lubił.

      – Twoi rodzice też chyba się lubią. Wszyscy się lubicie.

      – Owszem, lubię siebie! – Jeszcze nigdy nie widział Melissy naprawdę rozgniewanej. – Co w tym złego, jeśli wolno spytać?

      Nie potrafił powiedzieć, co w tym złego. W ogóle nie potrafił jasno sprecyzować, co mu się nie podoba: czy jej tryskający samozadowoleniem i autoakceptacją rodzice, czy jej skłonność do teatralnych zachowań, czy jej nadmierna pewność siebie, czy zauroczenie kapitalizmem, czy brak przyjaciół wśród rówieśników. Uczucie, które ogarnęło go zaraz po zakończeniu ostatnich zajęć w minionym semestrze – że przez cały czas ogromnie się mylił, że świat jest w porządku, że nie ma nic złego w byciu szczęśliwym, że problem leży tylko i wyłącznie po jego stronie – powróciło z taką siłą, że Chip aż usiadł na łóżku.

      – Jak wyglądamy z prochami?

      – Skończyły się.

      – Aha.

      – Miałam sześć tabletek, z czego ty wziąłeś pięć.

      – Co takiego?

      – Jak widać, powinnam była dać ci wszystkie sześć.

      – A ty? Co ty brałaś?

      – Advil, kochanie – odparła szyderczo. – Na ból tyłka?

      – Nie prosiłem cię o te prochy.

      – Bo nie musiałeś.

      – Co przez to rozumiesz?

      – To, że bez nich raczej nie bawilibyśmy się tak dobrze.

      Wolał nie żądać dokładniejszych wyjaśnień, ponieważ obawiał się, że usłyszy, iż przed wzięciem Meksykańskiej A był nieciekawym, zestresowanym kochankiem, co oczywiście było prawdą, lecz aż do tej pory łudził się, że Melissa tego nie zauważyła. Przygnieciony ciężarem dodatkowego wstydu oraz przybity faktem, że już na pewno nie dostanie swojej pastylki, pochylił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Wstyd stopniowo go opuszczał, narastała za to wściekłość.

      – Więc jak, odwieziesz mnie do Westport? – zapytała.

      Skinął głową. Chyba akurat na niego nie patrzyła, bo chwilę potem usłyszał, jak wertuje książkę telefoniczną, a potem jej głos:

      – Chciałam zamówić taksówkę do Comfort Valley Lodge, pokój dwadzieścia trzy. Kurs do New London.

      – Odwiozę cię.

      Odłożyła słuchawkę.

      – Dzięki, nie trzeba.

      – Melissa. Odwołaj taksówkę. Zawiozę cię.

      Rozsunęła kotary na oknie w tylnej ścianie pokoju, odsłaniając widok na płot, proste jak patyki wiązy i zaplecze zakładu utylizacji odpadów. W powietrzu wirowało powoli kilka płatków śniegu, jakby brzydziły się zetknięcia z ziemią i starały się jak najbardziej odwlec tę chwilę. Na wschodzie powłoka chmur była nieco cieńsza, przeświecało przez nią białe słońce. Chip ubrał się szybko, korzystając z tego, że Melissa jest odwrócona plecami. Gdyby nie przepełniający go wstyd, być może podszedłby do niej, objął, a ona może by mu wybaczyła, ale Chip nie ufał swoim rękom. Wyobraził sobie, że Melissa odsuwa się z obrzydzeniem i nie był wcale pewien, czy jakaś mroczna cząstka jego duszy nie pragnęłaby jej zgwałcić, ukarać za to, że ona, w przeciwieństwie do niego, akceptuje siebie i dobrze się czuje ze sobą. Och, jak nienawidził i jak kochał jej głos, jej chód, jej spokój! Ona się lubiła, on siebie – nie. Z każdą chwilą coraz wyraźniej dostrzegał, że jest zgubiony, że w gruncie rzeczy jej także nie lubi, ale będzie za nią okropnie tęsknił.

      Wybrała jeszcze jeden numer.

      – Cześć, to ja. Zaraz jadę taksówką do New London i wsiądę w pierwszy pociąg… Nie, bardzo chcę was zobaczyć… Tak, oczywiście… Całuję was mocno. – Na zewnątrz zatrąbił samochód. – O, już jest taksówka. No to buziaczki, do zobaczenia.

      Narzuciła kurtkę, wzięła torbę do ręki, tanecznym krokiem podpłynęła do drzwi. Od niechcenia rzuciła przez ramię, że wychodzi.

      – Do zobaczenia – dodała, prawie patrząc na Chipa.

      Nie miał pojęcia, czy tak wspaniale potrafiła się dostosować, czy coś jest z nią poważnie nie w porządku. Trzasnęły drzwi, zawarczał silnik.