– Zgadza się.
– To głupota. – Melissa założyła pantofle i przemykając między nim a futryną, pocałowała go w policzek blisko ucha. – No to na razie.
Odprowadził ją wzrokiem, gdy podskakując i kręcąc piruety, znikała za zakrętem korytarza. Chwilę potem usłyszał, jak zatrzaskują się drzwi przeciwpożarowe. Starannie przeanalizował swoje słowa i stwierdził z zadowoleniem, że ani razu nie naruszył zasad, których był współtwórcą, ale niemal natychmiast po powrocie na Tilton Ledge gdzie spaliła się ostatnia działająca lampa ogarnęło go poczucie straszliwej samotności. Żeby jak najszybciej wymazać z pamięci wspomnienie pocałunku Melissy oraz jej ruchliwych, ciepłych stóp, zatelefonował do mieszkającej w Nowym Jorku koleżanki z college’u i umówił się z nią na lunch następnego dnia. Potem wyjął z szafki Cent Ans de Cinéme Erotique – poddawszy kasetę kąpieli, zachował ją jednak na okazję taką jak ta. O dziwo, taśma dawała się odtworzyć, ale już podczas pierwszej ostrej sceny z udziałem hotelowej pokojówki drobny śnieżek na ekranie zamienił się w prawdziwą śnieżycę. Chwilę potem ekran ściemniał, a z magnetowidu zaczęła wypełzać taśma, spływając na podłogę ekstrawaganckimi esami-floresami, sam magnetowid zaś zacharczał rozpaczliwie, jakby wzywając pomocy, po czym wypluł kasetę i jakby po krótkim zastanowieniu, jakieś plastikowe kółko zębate. Owszem, nie było w tym nic nadzwyczajnego, takie rzeczy się zdarzają, ale wyprawa do Szkocji była jego finansowym Waterloo i chwilowo Chip nie mógł sobie pozwolić na kupno nowego magnetowidu.
Również chłodna, deszczowa sobota w Nowym Jorku nie spełniła jego oczekiwań. Chodniki na dolnym Manhattanie były dosłownie usłane małymi spiralnymi zabezpieczeniami antykradzieżowymi, przyklejonymi do mokrych betonowych płyt chyba najsilniejszym klejem świata. Po tym, jak Chip kupił kilka importowanych serów (czynił to podczas każdych odwiedzin w Nowym Jorku, aby mieć miłą świadomość, że udało mu się załatwić przynajmniej jedną sprawę, a mimo to czuł się nie najlepiej, kupując wciąż w tym samym sklepie wciąż ten sam mały Gruyère i Fourme d’Ambert, ponieważ nieodmiennie nawiedzały go smutne refleksje dotyczące klęski konsumpcjonizmu jako środka zapewniającego ludzkości powszechną szczęśliwość) i po lunchu zjedzonym w towarzystwie koleżanki z college’u (która ostatnio zrezygnowała z wykładania antropologii, zatrudniła się w Dolinie Krzemowej jako psycholog marketingu i poradziła mu, żeby się wreszcie obudził i zrobił to samo), wrócił do samochodu tylko po to, żeby stwierdzić, że każdy z jego serów ma przyklejone identyczne spiralne zabezpieczenie antykradzieżowe oraz że jedna z takich płaskich metalowych spiralek przylepiła mu się do podeszwy lewego buta.
Na Tilton Ledge było ślisko i bardzo ciemno. W skrzynce pocztowej znalazł między innymi kopertę zawierającą krótki list od Enid uskarżającej się na Alfreda („całymi dniami przesiaduje w tym fotelu”) oraz sporawy artykuł o Denise wycięty z czasopisma „Philadelphia”, zawierający lizusowską recenzję jej restauracji, Mare Scuro, jak również całokolumnowe pozowane zdjęcie właścicielki w dżinsach, koszulce na ramiączkach, lustrzanych okularach, wysportowanej i umięśnionej. (Podpis głosił: „Młoda i doskonała: Lambert w kuchni”). Chipowi przemknęła przez głowę gorzka myśl, że właśnie takie zdjęcia i artykuły napędzają obecnie sprzedaż ilustrowanych magazynów. Kilka lat wcześniej Enid niemal w każdym liście dawała wyraz niepokojowi o Denise oraz rozpaczy z powodu jej rozpadającego się małżeństwa („on jest dla niej ZA STARY!!!”), równocześnie często gęsto wtrącając zachwyty i przesiąknięte dumą półsłówka dotyczące Chipa, a konkretnie jego zatrudnienia w college’u w D. Chociaż doskonale wiedział, iż Enid po mistrzowsku potrafi manipulować dziećmi, z upodobaniem aranżując i rozgrywając konflikty między nimi, i chociaż zdawał sobie sprawę, że jej ochy i achy mają jeszcze co najmniej kilka ukrytych znaczeń, to jednak był oburzony, że kobieta tak mądra i wychowana według tak surowych zasad jak Denise może z premedytacją wykorzystywać swoje ciało do celów marketingowych. Wyrzucił wycinek do kosza, po czym otworzył sobotnią połówkę niedzielnego „Timesa” i – rzeczywiście, działał wbrew głoszonym przez siebie zasadom i owszem, zdawał sobie z tego sprawę – począł przerzucać strony z ogłoszeniami, szukając reklam kostiumów kąpielowych albo damskiej bielizny. Nie znalazłszy żadnych, przeszedł do działu „Książki”, gdzie na stronie jedenastej natrafił na entuzjastyczną recenzję dzieła Córeczka tatusia pióra Vendli O’Fallon. Określenia „zdumiewająca”, „odważna” i „niezwykle interesująca” powtarzały się niemal w każdym zdaniu. Nazwisko autorki było bardzo charakterystyczne, lecz Chip nie miał najmniejszego pojęcia o tym, że Vendla zamierza wydać książkę, w związku z czym tak naprawdę uwierzył, że to naprawdę ona napisała Córeczkę tatusia, dopiero pod koniec recenzji, natrafiwszy na zdanie zaczynające się od słów: „O’Fallon, wykładowczyni w college’u w D…”
Zamknął gazetę, otworzył natomiast butelkę.
Teoretycznie i on, i Vendla czekali w kolejce na stały kontrakt, w praktyce jednak w college’u było już zbyt wielu wykładowców ze stałymi kontraktami. Do tej pory Chip czerpał spokojną satysfakcję z faktu, że Vendla dojeżdża do pracy z Nowego Jorku (naruszając nieformalny wymóg władz college’u, żeby wszyscy nauczyciele mieszkali na jego terenie), że często opuszcza zebrania rady wydziału i chwyta się każdego zajęcia, które jej się nawinie pod rękę. Dodatkowo miał nad nią przewagę w liczbie publikacji, a także poparcie Jima Levitona; mimo to stwierdził, że nawet dwa kieliszki wina nie są w stanie przywrócić mu spokoju.
Właśnie nalewał sobie czwarty, kiedy zadzwonił telefon. To była Jackie, żona Jima Levitona.
– Chciałam ci tylko powiedzieć, że Jim przypuszczalnie z tego wyjdzie.
– Czy coś się stało?
– Jest pod dobrą opieką, w St. Mary’s Hospital.
– Jackie, o czym ty mówisz?
– Wyobraź sobie, że zapytałam go, czy zagrałby w tenisa, a on skinął głową! Naprawdę skinął głową! Powiedziałam mu, że zaraz do ciebie zadzwonię, a wtedy on skinął drugi raz. Zdaje się, że odzyskuje zdolności motoryczne, a najważniejsze, że jest całkowicie przytomny. Całkowicie! Ma bystre, rozumne oczy. To znowu ten sam stary Jim.
– Miał udar?
– Naturalnie czeka go długa rehabilitacja – ciągnęła Jackie. – Od dzisiaj automatycznie przechodzi na emeryturę, z czego bardzo, ale to bardzo się cieszę. Będziemy mogli odpowiednio zmienić nasze życie, a za trzy lata… Co ja mówię, przecież na pewno szybciej wróci do pełni sił! Wszystko się dobrze skończy, jestem tego pewna. Mówię ci, Chip, jaki on ma bystry wzrok!
Chip oparł się czołem o szybę kuchennego okna i przekręcił głowę w taki sposób, żeby jego otwarte oko prawie dotykało wilgotnej, zimnej szyby. Wiedział już, co musi zrobić.
– To znowu ten sam stary kochany Jim! – powtórzyła Jackie.
W najbliższy czwartek Chip zaprosił Melissę na kolację, a potem kochał się z nią na czerwonej pikowanej kanapie. Wypatrzył tę kanapę w sklepie z antykami i kupił dość dawno temu, kiedy jednorazowy wydatek ośmiuset dolarów nie miał jednoznacznie samobójczego wydźwięku. Oparcie kusiło obiecującymi, niemal zmysłowymi wygięciami, wyściełane podłokietniki rozszerzały się zapraszająco, okryte materiałem guziki z trudem utrzymywały w ryzach pluszową pierś i nabrzmiałe siedzisko. Chip przerwał na chwilę wstępne obłapiania, żeby wyłączyć światło w kuchni i odwiedzić łazienkę. Po powrocie do pokoju zastał ją rozciągniętą na kanapie, ubraną jedynie w spodnie od luźnego garnituru z tandetnego sztucznego tworzywa. W przyćmionym świetle łatwo można było wziąć ją za nieowłosionego mężczyznę o obfitym