Po drugiej, równie stresującej schadzce przy Tilton Ledge, Chip zaproponował, żeby tygodniową przerwę z okazji Święta Dziękczynienia spędzili wspólnie w wynajętym domku gdzieś na Cape Cod, w całkowitym odosobnieniu, z dala od ciekawskich spojrzeń, Melissa natomiast podsunęła myśl – zaraz po tym, jak pod osłoną mroku wyjechali przez rzadko używaną wschodnią bramę – żeby zatrzymali się w Middletown i kupili trochę prochów od jej licealnej koleżanki. Chip czekał przed imponującym frontonem gmachu Wydziału Ekologii, bębniąc palcami w kierownicę swego nissana. Bębnił tak mocno, że aż bolały go palce, ale to dobrze, bo chodziło o to, żeby nie myślał o tym, co właśnie wyczynia. W domu zostawił stosy niesprawdzonych prac i egzaminów, nie zdążył jeszcze odwiedzić Jima Levitona przebywającego na oddziale rehabilitacyjnym. Fakt, że Jim utracił mowę i – według relacji koleżanek i kolegów, którzy go widzieli, łatwo wpadał we wściekłość, na próżno starając się wykrztusić choćby słowo – nie zachęcał Chipa do odwiedzin. Ostatnio jak ognia unikał wszystkiego, co mogłoby go skłonić do odczuwania jakichkolwiek emocji. Bębnił w kierownicę tak długo, aż prawie przestał czuć palce, nim Melissa wyszła z budynku. Przyniosła ze sobą do samochodu zapach dymu i zeschłych liści, zapach jesiennego romansu. Położyła mu na dłoni złocistą powlekaną tabletkę oznakowaną symbolem przypominającym logo Kolei Midland Pacific, tyle że bez napisu:
– Weź to – powiedziała, zatrzasnąwszy drzwi.
– Co to? Jakaś ecstasy?
– Nie. Meksykańska A.
Chipa poczuł, że nie jest już na bieżąco. Jeszcze niedawno znał wszystkie prochy dostępne na rynku.
– Jak to działa?
– Trochę wcale, a trochę na wszystko. – Połknęła swoją kapsułkę. – Zobaczysz.
– Ile jestem ci winny?
– Nieważne.
Początkowo rzeczywiście nie poczuł żadnego efektu, ale już na przemysłowych przedmieściach Norwich, dwie albo trzy godziny jazdy od Cape Cod, przyciszył trip hopa, którego Melissa nastawiła w radiu, i oświadczył:
– Muszę cię natychmiast zerżnąć.
Roześmiała się.
– No pewnie!
– Może zjadę na pobocze?
Ponownie parsknęła śmiechem.
– Nie, lepiej znajdźmy jakiś pokój.
Zatrzymali się w Comfort Inn, który ostatnio utracił franczyzę i zmienił nazwę na Comfort Valley Lodge. Nocna portierka była chorobliwie otyła, komputer nie działał, w związku z czym zameldowała ich ręcznie, rzężąc przy tym i sapiąc jak skomplikowana maszyneria, której właśnie nawaliło równocześnie kilka najważniejszych systemów. Chip przez cały czas przyciskał rękę do brzucha Melissy; z pewnością wsadziłby jej rękę do majtek, gdyby nie chłodna i rzeczowa myśl, że takie zachowanie w miejscu publicznym mogłoby nie być dobrze widziane. Z podobnych, czysto racjonalnych powodów nie wyciągnął fiuta ze spodni i nie pokazał go otyłej portierce, chociaż był głęboko przekonany, iż nie miałaby nic przeciwko takiemu widokowi.
Jak tylko weszli do pokoju dwadzieścia trzy, rzucił Melissę na powypalaną papierosami wykładzinę podłogową, nawet nie zamykając drzwi.
– Tak lepiej! – wykrzyknęła Melissa, zatrzasnęła drzwi celnym kopnięciem i jednym ruchem zerwała z siebie majtki, niemal skamląc z rozkoszy. – Dużo, dużo lepiej!
Przez cały weekend ani na chwilę nie włożył ubrania. Ręcznik, którym owijał biodra, odbierając pizzę, spadał na podłogę, zanim drzwi zdążyły się zamknąć za dostawcą.
– Cześć, mamo, to ja – mówiła Melissa do telefonu komórkowego, podczas gdy on posuwał ją od tyłu. – Aha… Tak, oczywiście… Jasne… Tak, to rzeczywiście trudne, mamo… Masz całkowitą rację… Tak… Tak… Jasne…
Głos zadrżał jej leciutko tylko wtedy, kiedy Chipowi udało się wedrzeć rozkoszne półtora centymetra głębiej i dojść. W poniedziałek i wtorek dyktował jej pracę o Carol Gilligan, której Melissa sama nie mogła napisać, ponieważ była zanadto wkurzona na Vendlę O’Fallon. Tak bardzo podnieciła go doskonała znajomość argumentów Gilligan oraz swoboda, z jaką poruszał się w gąszczu jej teorii, że zaczął gładzić Melissę po włosach nabrzmiałym penisem, a następnie przesunął główką po klawiaturze i ekranie ciekłokrystalicznym, tworząc delikatne mleczne smugi.
– Kochanie, tylko nie spuść mi się na komputer – poprosiła.
Ocierał się o jej policzki, ramiona, uszy, łaskotał pod pachami, aż wreszcie podniósł ją z krzesła i przyparł do drzwi łazienki, a ona uśmiechała się do niego czereśniowymi ustami.
Codziennie wieczorem około kolacji wyjmowała z torebki po dwie złociste tabletki. Powtórzyło się to cztery razy. W środę Chip zabrał ją do multiplexu, gdzie udało im się wślizgnąć na drugi film. Po powrocie do Comfort Valley Lodge zjedli naleśniki, a następnie Melissa zadzwoniła do matki i gadała tak długo, że Chip zasnął, nie połknąwszy tabletki.
Obudził się w szare, ponure, nienahajowane Święto Dziękczynienia. Przez jakiś czas leżał bez ruchu, wsłuchując się w odgłosy niezbyt intensywnego ruchu na szosie nr 2 i dociekając, co się zmieniło. Obecność leżącego tuż obok ciała sprawiała, że czuł się jakoś nieswojo. Poczuł ochotę, żeby przytulić się do pleców Melissy, zaraz jednak pomyślał, że z pewnością ma go serdecznie dosyć. Przypuszczał, że ma go serdecznie dosyć, że przejadły się jej natrętne obłapiania, że czuła się wykorzystywana jak kawałek mięsa. W ciągu zaledwie kilku sekund, niczym panika giełdę po erupcji alarmistycznych plotek, ogarnęła go fala wstydu i upokorzenia. Nie mógł wytrzymać w łóżku ani sekundy dłużej. Wciągnął bokserki, zgarnął kosmetyczkę Melissy i zamknął się w łazience.
Jego problem sprowadzał się do palącego pragnienia, żeby nie doszło do niczego z tego, do czego doszło, jego ciało natomiast instynktownie wiedziało, co należy uczynić, żeby owo palące pragnienie ugasić: musiał jak najprędzej połknąć kolejną Meksykańską A.
Przetrząsnął zawartość kosmetyczki. Nigdy by nie przypuszczał, że można się uzależnić od środka nieoferującego żadnych hedonistycznych doznań, od środka, którego ani razu nie wziął z własnej inicjatywy. Otworzył szminkę do ust, usunął tampony z plastikowych rurek, nakłuł szpilką krem i mleczko do twarzy. Nic.
Odniósł kosmetyczkę do pokoju, w którym tymczasem zdążyło się zrobić całkiem jasno, i wyszeptał imię Melissy. Nie otrzymawszy odpowiedzi uklęknął, po czym zaczął grzebać w jej torbie. Obmacał miseczki biustonoszy, zwinięte skarpetki, zbadał wszystkie kieszenie i zakamarki. Zdumiało go, jak boleśnie odczuwa to nowe upodlenie Melissy. Skąpany w pomarańczowym blasku swego wstydu czuł się tak, jakby nadużywał jej wewnętrznych organów, jakby był chirurgiem obmacującym jej młode płuca, nerki, trzustkę.