– Te całe zajęcia. To jedna wielka bzdura. Uczymy się o różnych krytykach, którzy załamują ręce nad stanem krytyki, a nikt nie potrafi powiedzieć, co naprawdę jest nie w porządku. Wiedzą tylko tyle, że wszystko jest złe, że „korporacja” to paskudne słowo, a jeśli ktoś dobrze się bawi albo zarabia pieniądze, jest obrzydliwy! Zły! I zawsze chodzi o śmierć czegoś tam. I o ludzi, którym się wydaje, że są wolni, chociaż naprawdę są zniewoleni. I o tych, którzy myślą, że są szczęśliwi, choć naprawdę są nieszczęśliwi. I o to, że nie można już w radykalny sposób krytykować społeczeństwa, chociaż nikt nie potrafi wytłumaczyć, co takiego okropnie złego stało się ze społeczeństwem, żeby potrzebowało takiej radykalnej krytyki. Jakie to typowe, że nie podobają się panu te reklamy! – W korytarzach Wroth Hall wreszcie zabrzmiał dzwonek. – Kobietom, kolorowym, gejom i lesbijkom dzieje się coraz lepiej, stają się coraz bardziej otwarci, integrują się ze społeczeństwem, a pan wywleka jakieś drugorzędne, nikogo nieobchodzące problemy i ględzi o sygnałach i znaczeniach. Z reklamówki, która zrobiła dla kobiet wiele dobrego, zrozumiał pan tylko tyle, że niedobrze być bogatym i niedobrze pracować dla wielkiej korporacji, i tak, słyszałam dzwonek.
Zamknęła notatnik.
– Doskonale – odparł Chip z goryczą. – W taki oto sposób zakończyliście jeden z kursów kulturoznawstwa. Życzę wam udanych wakacji.
Pochylił się nad magnetowidem, naciskał guziki przewijania, stop, wysunięcia kasety tylko po to, żeby zająć czymś ręce. Czuł, że kilkoro studentów ociąga się z wyjściem, jakby czekali na okazję, żeby podziękować mu za całoroczny trud i powiedzieć, że podobały im się zajęcia, ale podniósł głowę dopiero wtedy, gdy sala opustoszała. Potem wrócił do domu i zaczął pić.
Zarzuty Melissy dotknęły go do żywego. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo wziął sobie do serca zalecenia ojca, żeby robić coś użytecznego dla społeczeństwa. Krytykowanie chorej kultury, nawet jeśli nic z tego nie wynikało, uważał za taką właśnie pracę, ale jeśli owa choroba wcale nie była chorobą i jeśli Wielki Materialistyczny Mit technologii, zaspokajania konsumenckich apetytów oraz rozwoju medycyny rzeczywiście przyczyniał się do poprawy losu tych, którym do tej pory wiodło się najgorzej, i jeśli tylko heteroseksualni biali mężczyźni, tacy jak Chip, nie mogli się pogodzić z jego istnieniem, wówczas krytyczne nastawienie do świata nie miało najmniejszego sensu, ba, było wręcz całkowicie bezużyteczne. Krótko mówiąc, jak powiedziała Melissa, wszystko to były bzdury.
Ponieważ zabrakło mu energii, żeby wziąć się za pisanie nowej książki, kupił potwornie drogi bilet do Londynu, stamtąd pojechał autostopem do Edynburga i stanowczo nadużył gościnności pewnej szkockiej aktorki, która poprzedniej zimy wykładała i występowała w college’u w D. W końcu jej chłopak stracił cierpliwość i grzecznie, lecz stanowczo wyprosił go z domu, więc Chip wyruszył w dalszą drogę z plecakiem wypełnionym dziełami Heideggera i Wittgensteina, do których nawet nie zajrzał, ponieważ czuł się zbyt samotnie. Nie chciał myśleć o sobie jako o mężczyźnie, który nie potrafi żyć bez kobiety, lecz prawda przedstawiała się w ten sposób, że nie pieprzył się od chwili, gdy rzuciła go Ruthie. Był jedynym mężczyzną wśród wykładowców w historii college’u w D., który uczył teorii feminizmu i doskonale rozumiał, jakie to ważne, by kobieta nie utożsamiała sukcesu z faktem posiadania męskiego partnera, a porażki – z jego brakiem. Tak czy inaczej, był heteroseksualnym samotnym mężczyzną, a heteroseksualny samotny mężczyzna nie ma pod ręką żadnej teorii maskulinizmu, na której mógłby się wesprzeć.
¶ Przekonanie, że nie może egzystować bez kobiety, uczyniło mężczyznę słabym;
¶ A jednocześnie wiodąc życie bez kobiety, mężczyzna utracił zdolność działania i różnicowania, stanowiącą
– na dobre i na złe – podstawę jego męskości.
W niejeden szkocki deszczowy poranek, w jakimś zielonym miejscu, Chip czuł, że już, już, prawie jest w stanie wyzwolić się spod tego obezwładniającego uroku i odzyskać tożsamość, a wraz z nią poczucie sensu życia, lecz o czwartej po południu nieodmiennie pił piwo na jakiejś stacji kolejowej, zagryzając frytkami z majonezem, i podrywając dziewczyny z amerykańskich college’ów. W odnoszeniu znaczących sukcesów w tej dziedzinie z pewnością przeszkadzała mu ambiwalencja uczuciowa oraz brak szkockiego akcentu, działającego z piorunującą siłą na młode Amerykanki. Udało mu się tylko jeden jedyny raz, z pewną hippiską z Oregonu, która miała plamy z keczupu na koszulce oraz tak brudne i cuchnące włosy, że niemal przez całą noc musiał oddychać przez usta.
Jednak zaraz po powrocie do Connecticut wszystkie jego klęski nabrały raczej komicznej niż dramatycznej wymowy, szczególnie gdy opowiadał o nich nieudacznikom tworzącym grono jego najbliższych przyjaciół. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż jego szkocka depresja stanowiła rezultat zbyt tłustej diety; zbierało mu się na torsje, ilekroć pomyślał o połyskujących olejem smażonych rybach, o skąpanych w oleju frytkach, o przetłuszczonych włosach albo nawet o Firth of Forth.
Na cotygodniowym targowisku w pobliżu D. kupował od farmerów dorodne pomidory, białe oberżyny i złociste śliwki o cienkiej skórce. Jadał rokiettę (zwaną przez starszych farmerów „rakietą”) tak mocną, że łzy płynęły mu z oczu, jak po lekturze akapitu z Thoreau. Zdyscyplinował nie tylko odżywianie, lecz także inne dziedziny swojego życia. Odstawił alkohol, dłużej sypiał, pił mniej kawy i dwa razy w tygodniu odwiedzał siłownię. Wziął się za tego cholernego Heideggera i gimnastykował się codziennie rano. Stopniowo, im dłużej trwała ta autonaprawcza terapia, odzyskiwał spokój ducha i zapał do pracy, a nawet poczucie satysfakcjonującego samozadowolenia. W przerwach między setami Jim Leviton zapewniał go, że podpisanie stałego kontraktu to tylko formalność, że nie powinien zaprzątać sobie głowy współzawodniczeniem z drugim młodym wykładowcą na jego wydziale, Vendlą O’Fallon. W semestrze jesiennym miał prowadzić zajęcia z poezji renesansowej i Szekspira, w związku z czym nie widział konieczności gruntownej przebudowy swojego krytycznego arsenału. Szykując się do decydującego ataku na wierzchołek, na którym czekała na niego umowa bezterminowa, postanowił nie obarczać się zbytecznym balastem i był niemal zadowolony z tego, że w jego życiu nie ma żadnej kobiety.
Któregoś wrześniowego piątku szykował sobie kolację z rzepy naciowej, dyni i łupacza, z przyjemnością myśląc o wieczornym sprawdzaniu prac, kiedy za kuchennym oknem rozległy się ciche stąpnięcia. Znał je doskonale. Doskonale znał też towarzyszące im odgłosy. Dobrze wiedział, jak chodzi Melissa, że mijając krzak lub żywopłot nie jest w stanie powstrzymać się przed muśnięciem dłonią gałązek lub liści. Niespodziewanie zatrzymywała się w korytarzu, żeby przećwiczyć skomplikowany krok taneczny, chodziła tyłem albo bokiem, podskakiwała.
Pukanie w zewnętrzne drzwi nie nosiło żadnych znamion skruchy. Zobaczył przez szybę, że dziewczyna trzyma talerz z babeczkami pokrytymi różowym lukrem.
– O co chodzi? – zapytał.
Melissa podniosła talerz wyżej, do światła.
– Przyniosłam babeczki. Pomyślałam sobie, że na tym etapie życia przydałoby się panu kilka.
Chip nigdy nie uciekał się do teatralnych gestów, więc czuł się nieco upośledzony w kontaktach z ludźmi, którzy stosowali je na co dzień.
– Dlaczego mi je przyniosłaś?
Przyklękła i postawiła talerz na progu, wśród zmumifikowanych szczątków tulipanów i gałązek.
– Zostawię je tutaj, a pan zrobi z nimi, co zechce.