Korekty. Джонатан Франзен. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Джонатан Франзен
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Современная зарубежная литература
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-974-3
Скачать книгу
semestru udało mu się pójść do łóżka z młodą historyczką Ruthie Hamilton oraz w parze z Levitonem zdobyć mistrzostwo szkoły wykładowców w deblu – do którego to celu rektor dążył bezskutecznie od dwudziestu lat.

      College w D. był instytucją dość elitarną, funkcjonującą wyłącznie dzięki uczniom, których rodzice opłacali czesne w pełnej wysokości. Aby ich przyciągnąć, za trzydzieści milionów dolarów wybudowano centrum sportowo-rekreacyjne, trzy kawiarnie oraz dwa potężne „zespoły mieszkalne” przypominające nie tyle bursy, co raczej luksusowe hotele, które absolwenci mieli często odwiedzać w świetlanej przyszłości. Było tam mnóstwo skórzanych kanap, a także tyle komputerów, żeby każdy odwiedzający przez cały czas miał w polu widzenia przynajmniej jeden monitor i klawiaturę.

      Młodsza kadra naukowa mieszkała w nieporównanie gorszych warunkach. Chip i tak miał sporo szczęścia, ponieważ umieszczono go w zawilgoconym piętrowym segmenciku z pustaków przy Tilton Ledge Lane, na zachodnim skraju college’u. Podwórko graniczyło ze strumieniem, który oficjalnie nosił nazwę Kuyper’s Creek, nieoficjalnie zaś Złomowy Potok, ponieważ na jego drugim, podmokłym brzegu rozciągało się ogromne złomowisko samochodowe należące do Stanowego Departamentu Penitencjarnego. Władze college’u od dwudziestu lat walczyły w sądach różnych instancji z „postępującą degradacją środowiska naturalnego”, a także „planami budowy na tym terenie więzienia o złagodzonym rygorze”.

      Co miesiąc lub dwa, dopóki wszystko układało mu się z Ruthie, Chip zapraszał kolegów, sąsiadów, a czasem również jakiegoś rozwiniętego nad wiek ucznia na kolację i zaskakiwał wszystkich langustą, pieczonym jagnięciem lub dziczyzną z jałowcem oraz jakimś staromodnym deserem w rodzaju czekoladowego fondue. Zdarzało się nawet, że późnym wieczorem, przy stole, na którym puste butelki po kalifornijskim winie tłoczyły się jak wieżowce na Manhattanie, Chip czuł się na tyle bezpiecznie, żeby pośmiać się z siebie, odrobinę otworzyć, opowiedzieć parę wstydliwych historyjek z dzieciństwa. Na przykład o tym, jak to jego ojciec nie tylko ciężko pracował dla Kolei Midland Pacific, czytał książki dzieciom, naprawiał różne rzeczy w domu i codziennie pochłaniał treść co najmniej kilku gazet, lecz także znajdował czas na to, by eksperymentować w umieszczonym w piwnicy laboratorium metalurgicznym, czasem do późnej nocy mieszając rozmaite stopy, przepuszczając przez nie prąd i poddając je różnym testom. Kiedy Chip miał trzynaście lat, ogromnie zainteresowały go miękkie jak masło metale alkaliczne, przechowywane w szklanych pojemnikach wypełnionych naftą: krystalicznie połyskujący kobalt, ociężała rtęć, szklane kraniki, lodowy kwas octowy… Stopniowo tworzył własne, oczywiście znacznie mniejsze i skromniej wyposażone laboratorium. Alfred i Enid byli zachwyceni jego nowymi zainteresowaniami i wspierali je z całego serca, on zaś, zachęcony ich poparciem, postanowił wziąć udział w organizowanym corocznie w St. Jude konkursie naukowym dla młodzieży.

      Podczas jednego z licznych pobytów w bibliotece miejskiej natrafił na artykuł z dziedziny fizjologii roślin na tyle błyskotliwy, a zarazem napisany na tyle prostym językiem, że mógł uchodzić za dzieło wybitnie uzdolnionego ósmoklasisty. Zbił z desek specjalną skrzynię, żeby w ściśle kontrolowanych warunkach prowadzić uprawę owsa, przez kilka dni fotografował kiełki, po czym zostawił je na kilka tygodni własnemu losowi, a kiedy przyszedł sprawdzić połączony wpływ kwasu giberelinowego i „niezidentyfikowanego czynnika chemicznego”, zastał skrzynię wypełnioną czarną brejowatą substancją. Niezrażony sfabrykował „właściwe” rezultaty eksperymentu, wpisując w tabelki dane, które następnie sprawdził kilkakrotnie, aby mieć pewność, że wszystko trzyma się kupy. Nagrodą za zwycięstwo w konkursie był ogromny puchar oraz podziw ojca. Niespełna rok później, mniej więcej wtedy, kiedy ojciec szykował się do złożenia pierwszego ze swoich dwóch wniosków patentowych (pomimo żalu, jaki żywił do Alfreda, Chip nie omieszkał wielokrotnie podkreślać, jak wspaniałym człowiekiem był – na swój sposób – jego ojciec), Chip udawał, że bada populację ptaków wędrownych w parku w pobliżu sklepów z artykułami dla palaczy marihuany oraz domu kolegi, który miał stół z piłkarzykami i basen w ogrodzie. W jakiejś dziurze znalazł paczkę ze spuchniętymi od wilgoci szmatławymi pisemkami pornograficznymi. Przeszmuglował ją do domu, a następnie w piwnicznym laboratorium – gdzie, w przeciwieństwie do ojca, nie przeprowadził ani jednego prawdziwego eksperymentu – przeglądał je bez końca, pocierając kolistym ruchem główkę nabrzmiałego penisa, przy czym oczywiście nie zdawał sobie sprawy, iż ruch ten, chociaż podtrzymujący erekcję, odsuwał w nieskończoność nadzieję na wytrysk. (Jego gościom, spośród których wielu było przesiąkniętych po czubki uszu najdzikszymi teoriami seksualnymi, ten fragment wspomnień nieodmiennie najbardziej przypadał do gustu). Za swoje krętactwa, regularne uprawianie samogwałtu i lenistwo po raz drugi z rzędu otrzymał pierwszą nagrodę w konkursie.

      W przesączonej papierosowym dymem, rozluźnionej pokolacyjnej atmosferze, zabawiając współczujących kolegów, Chip miał całkowitą pewność, iż jego rodzice nie mogli bardziej mylić się w ocenach jego osoby oraz przy okazji planowania jego kariery zawodowej. Przez dwa i pół roku, aż do nieudanego Święta Dziękczynienia w St. Jude, nie miał w D. najmniejszych problemów. Dopiero potem rzuciła go Ruthie, a powstałą po jej zniknięciu pustkę natychmiast zapełniła pewna studentka z pierwszego roku.

      Melissa Paquette była bez wątpienia najbardziej uzdolnioną uczestniczką prowadzonego przez niego kursu wstępnego do teorii literatury o nazwie analiza narracji. Miała wyniosłe teatralne maniery i nie cieszyła się popularnością wśród koleżanek i kolegów – częściowo dlatego, że jej nie lubili, a częściowo dlatego, że zawsze siadała w pierwszym rzędzie, naprzeciwko Chipa. Natura obdarzyła ją długą szyją i szerokimi ramionami, dziewczyna była jednak pod względem fizycznym nie tyle piękna, co wspaniała. Długie proste włosy miały kolor oleju silnikowego, a kupowane w sklepach z używaną odzieżą ciuchy nie przydawały jej urody: poliestrowe męskie marynarki, trapezowe sukienki w drobne drukowane wzorki, szare kombinezony robocze w stylu Goodwrench z imieniem „Randy” wyszytym na lewej przedniej kieszeni.

      Nie miała cierpliwości do ludzi, których uważała za głupców. Podczas drugich zajęć z analizy narracji, kiedy sympatyczny chłopak z masą warkoczyków na głowie imieniem Chad (w D. w każdych zajęciach uczestniczył co najmniej jeden sympatyczny chłopak z masą warkoczyków na głowie) podjął próbę streszczenia teorii literackich Thorsteina „Weberna”, Melissa od razu zaczęła posyłać Chipowi konspiracyjne uśmieszki, przewracać oczami, bezgłośnie powtarzać „Veblen”, wiercić się i wzdychać. Wkrótce Chip zwracał znacznie większą uwagę na nią niż na wywody Chada. W końcu nie wytrzymała.

      – Wybacz, Chad, ale czy nazwisko tego człowieka brzmi Veblen?

      – Vebern. Veblern. Przecież tak właśnie mówię.

      – Nie. Mówisz „Webern”, a powinno być Veblen.

      – Aha, Veblern. Dzięki, Melisso.

      Odgarnęła włosy z czoła i poszukała wzrokiem Chipa, zadowolona z wypełnionej misji, nic sobie nie robiąc z nieżyczliwych spojrzeń, jakimi obrzucali ją koledzy Chada, ale Chip na wszelki wypadek przeszedł w odległy kąt sali, nie nawiązał kontaktu wzrokowego, zachęcił chłopaka, żeby mówił dalej.

      Wieczorem tego samego dnia Melissa przepchnęła się przez tłumek przed wejściem do studenckiego kina w Hillard Wroth Hall, żeby oznajmić mu, iż uwielbia Waltera Benjamina. Odniósł wrażenie, że stoi trochę zbyt blisko. Podobne wrażenie odniósł także kilka dni później podczas przyjęcia na cześć Marjorie Garber. Potrafiła przegalopować przez siedzibę Lucent Technologies Lawn (wcześniej znanej jako South Lawn), żeby wepchnąć mu w ręce swoją cotygodniową pracę. Materializowała się nie wiadomo w jaki sposób na zasypanym śniegiem parkingu i dłońmi w mitenkach oraz skrzydłami o znacznej rozpiętości pomagała