Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Rebel fleet
Жанр произведения: Космическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-65661-91-3
Скачать книгу
która jakby rozpłynęła się, a za nią ukazała się Robin, siedząca w niewielkim pomieszczeniu. Wyglądała jednocześnie na wkurzoną, zmartwioną i znudzoną.

      Zamrugałem ze zdziwienia. Musiałem na przyszłość zapamiętać, że nie tylko lustra są tu przezroczyste. Nawet ściany nas szpiegowały.

      – Nie martw się o nią – rzekł Jones. – W końcu się zdecyduje. Albo przez dłuższy czas jej nie zobaczysz. W każdym razie mamy do omówienia ważniejsze rzeczy.

      Poprowadził mnie wzdłuż korytarza. Wsiedliśmy do dżipa, który zawiózł nas w głąb góry. Dziwnie było znaleźć się w tym zabytku z czasu zimnej wojny. Był to jeden wielki schron przeciwatomowy, wydrążony w twardym granicie. Gdy zjechaliśmy na sam dół, nad nami piętrzyło się sześćset metrów skał. Cała baza zajmowała powierzchnię pięciu hektarów.

      – Dokonaliśmy pewnych modyfikacji, nieco odwiertów – powiedział mi po drodze Jones. – Sam okręt budowany jest w postaci osobnych modułów. Gdy będzie gotowy, wywieziemy go na powierzchnię i złożymy w całość w Peterson, w Colorado Springs.

      – Dobra, a jak dużo wam zostało?

      Był wyraźnie zakłopotany.

      – Niektórzy powiedzieliby, że już jesteśmy gotowi.

      – Ale inni wolą czekać? Chcą uziemić okręt w tej dziurze?

      Jones wzruszył ramionami.

      – To nie moja decyzja. Jestem tylko konsultantem. Sugeruję, żebyś też zatrzymał swoje opinie dla siebie.

      – Zrozumiano, sir – odparłem sztywno.

      Kłamać należy zawsze zdecydowanym głosem. W myślach już postanowiłem dogłębnie zbadać tę dysputę o to, jak i kiedy należy odsłonić nowy okręt. W końcu po to sprowadził mnie tu Abrams – no, nie licząc tego, że żartowniś nazwiskiem Godwin próbował wbić mi nóż w plecy.

      Wkrótce zaczęliśmy wycieczkę po bazie i trudno było nie zauważyć, że wygląda inaczej niż w czasach zimnej wojny. Widziałem tylko zdjęcia, ale ośrodek zdecydowanie zmodernizowano. Zamiast przyćmionych pomieszczeń, skał i pulpitów z przyciskami zobaczyłem centralny obszar otoczony łącznikami prowadzącymi do mnóstwa przeszklonych biur. W oknach zainstalowano żaluzje, ale większość drzwi była otwarta.

      Wszędzie widziałem plątaninę stalowych rur. Zrobiono z nich schody, łączniki, nawet barierki wokół niektórych stacji roboczych. Miało to sens – wszystko musiało być wytrzymałe.

      Na jednej ze ścian głównego pomieszczenia operacyjnego znajdowało się kilka wielkich ekranów, przedstawiających wysokiej rozdzielczości obrazy Ziemi z różnych satelitów oraz diagramy Układu Słonecznego – a w szczególności bezpośredniej okolicy Ziemi.

      – To Księżyc, Mars, Wenus – stwierdziłem, przyjrzawszy się globom otaczającym symbolicznie przedstawione Słońce. – Ale co to za kropki? Zielone, czerwone, niebieskie?

      Większość z punktów otaczała Ziemię, ale niektóre znajdowały się dalej. Zwłaszcza czerwone były niemal poza mapą.

      – Uważny jesteś – stwierdził Jones i podprowadził mnie bliżej ekranów.

      Przyjrzałem się uważniej.

      – Czerwone to jednostki wroga. Widzisz nazwy? Beta, Tango, November.

      – Wroga? Rosjanie czy Chińczycy?

      Spojrzał na mnie zdumiony.

      – Nie, nie. Oni nie są teraz naszymi wrogami. Może rywalami, ale niegroźnymi. Zielone kropki to nasze sondy. Niebieskie to sondy innych ziemskich krajów. Obecnie jesteśmy w praktyce sojusznikami i dzielimy się danymi.

      – A czerwone?

      – Obce. Nieznanego pochodzenia.

      W milczeniu przyglądałem się mapie układu. Jej skala przyprawiała mnie o dreszcze.

      Jasne, byłem tam. Porwali mnie Kherowie i siłą wcielili do swojej armady, ale nie myślałem, że wciąż krążą wokół Ziemi. Miało to sens, ale sama myśl była dość przerażająca.

      7

      Nie pokazali mi okrętu od razu. Oczywiście chciałem go obejrzeć, ale może jeszcze do końca mi nie ufali. W zasadzie mieli nieco racji.

      Owszem, zawsze byłem lojalny wobec Ziemi i miałem reputację kogoś, kto nie stroni od trudnej roboty. Mimo wszystko jednak nie byłem znany z trzymania języka za zębami i słuchania się ściśle rozkazów.

      Jones zaprowadził mnie do kwatery.

      – Ktoś przyjdzie po ciebie w porze lunchu – powiedział i zostawił mnie.

      Pokój był cholernie ciasny. Trudno było się nawet obrócić bez walnięcia o coś głową, tyłkiem albo łokciem. Gdy siedziałem na wąskiej pryczy, moje kolana niemal dotykały przeciwległej ściany.

      – Ale apartament… – mruknąłem i zacząłem się rozpakowywać.

      Przynajmniej miałem własny pokój, choć przypominał kajutę młodszego oficera marynarki na przestarzałym okręcie podwodnym. Wiedziałem, że mają tu ograniczoną ilość miejsca, ale do dyspozycji była cała góra. Mogliby wydrążyć jakieś przyzwoite kwatery mieszkalne.

      Gdy skończyłem rozpakowywać skromny bagaż, nie miałem zbyt wiele do roboty. Jones w zasadzie nie rozkazał mi zostać w pokoju i szczerze mówiąc, przydałaby mi się drzemka – ale nie zamierzałem spać. Sytuacja była zbyt ekscytująca.

      W końcu otworzyłem drzwi i rozejrzałem się po korytarzu. Spojrzałem w lewo i nie zobaczyłem nikogo. Ale gdy spojrzałem w prawo, Abrams stał niepokojąco blisko w tym swoim kitlu. Ręce trzymał za plecami i miał wyjątkowo kwaśną minę.

      – Tylko nieco ponad siedem minut. To może być rekord całej bazy, ­Blake.

      Spojrzałem na ścianę, przy której stał. Była przezroczysta i widziałem przez nią moją pryczę.

      – Znowu pan podgląda, doktorku?

      – Bardzo śmieszne. Martwiłem się. Nie dostał pan jeszcze oficjalnie uprawnień, a od razu zaczyna pan od naruszenia oczywistych…

      – Może mi pan pokazać drogę do łazienki? – spytałem niewinnie. – To była długa podróż, a rano wypiłem trzy kawy.

      Spojrzał na mnie karcącym wzrokiem. Widać było, że nie kupuje mojej wymówki, ale przynajmniej przestał ględzić. Zaprowadził mnie do ubikacji, a ja na pokaz się odlałem.

      Gdy wyszedłem z kabiny, miałem nadzieję, że już go nie będzie. Niestety, zawiodłem się. Powiedział, że czas na lunch, i szedł ze mną aż do mesy.

      Kiedy zjedliśmy posiłek lepszy niż wojskowa średnia, spytałem, czy będę miał okazję zobaczyć swój stary okręt.

      – Chce pan zobaczyć „Młot”? Nie nową jednostkę?

      – Na pewno świetnie ją zaprojektowaliście. Ale raczej nie może się równać z oryginałem, musi pan to przyznać.

      Spojrzał na mnie, jakby połknął żabę.

      – Co ma pan na myśli?

      Wzruszyłem ramionami.

      – Wasz okręt to tania ziemska podróbka, nie? Ale póki jest sprawny, zapewne będzie musiał…

      Wyglądało na to, że uraziłem jego dumę. Od razu przeszedł do ofensywy.

      – Ulepszyliśmy niektóre elementy! – powiedział głośno. – System napędowy jest większy, o dziesięć procent wydajniejszy. To wystarczy, by nadać mu przyspieszenie