Rebel Fleet. Tom 2. Flota Oriona. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Rebel fleet
Жанр произведения: Космическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-65661-91-3
Скачать книгу
ją puścili. Odeskortowali nas do bramy.

      Gdy byliśmy znów w jej samochodzie, odetchnęła głęboko.

      – Nie lubię podziękowań, ale tym razem naprawdę mam za co być ci wdzięczna.

      – Cieszę się, że zdajesz sobie z tego sprawę. Sporo ryzykowałaś, próbując nas nagrywać. Oni nie żartują.

      – Nie… A co z Abramsem? Myślisz, że będzie tam pracować całą noc?

      Spojrzałem na budynek. Tu i ówdzie wciąż paliły się światła. Jedno z nich na pewno w jego gabinecie.

      – Tacy jak on dużo nie sypiają. Nieumarli tak już mają.

      Roześmiała się i odwiozła nas do hotelu. Nie oponowałem, bo nie miałem gdzie się zatrzymać. Zaprosiła mnie do swojego pokoju i znów nie zgłaszałem obiekcji. Wtedy zaczęła powoli rozbierać siebie i mnie.

      – Jesteś tego pewna? – spytałem.

      – W każdej chwili możesz mnie powstrzymać.

      Nie powstrzymywałem jej. Było miło i wkrótce zasnęliśmy, leżąc rozciągnięci na pościeli.

      6

      Następnego ranka obudziło mnie brzęczenie. Był to budzik w moim telefonie.

      Przez zasłony zaczynało prześwitywać światło dnia. Słyszałem szum prysznica, pod którym przebywała Robin.

      Gdy zdążyliśmy się już umyć i ubrać, ledwie mieliśmy czas, by cokolwiek zjeść w samochodzie po drodze do laboratorium. Spakowała wszystkie swoje rzeczy, a ja zazdrościłem jej, że ma co pakować. Miałem na sobie wciąż wczorajsze ubranie, bo nie chciałem wracać do swojego hotelu i ryzykować aresztowania.

      Gdy dotarliśmy na miejsce, śmigłowiec stał na lądowisku. Łopaty powoli wirowały – dopiero co wylądował.

      Abrams spojrzał na zegarek, który zawsze nosił na ręce.

      – Spóźniliście się.

      – Tylko cztery minuty – stwierdziła Robin.

      Spojrzał na nią surowym wzrokiem.

      – Nie do pani mówię. Nie lubię czekać, ­Blake. Żądam, aby moi pracownicy okazywali mi szacunek, nie marnując mojego czasu.

      Robin przygryzła wargę, ale nic nie powiedziała.

      Wsiedliśmy do helikoptera, gdzie zaskoczył mnie widok znajomej walizki.

      – Hej, to moje rzeczy!

      – Wykonałem kilka telefonów do policji – wyjaśnił Abrams. – Skonfiskowali pańskie rzeczy, ale udało mi się z nimi porozumieć. Zarzuty zostały od­dalone.

      – Ee… dzięki.

      Abrams chłodno skinął głową i w końcu oderwaliśmy się od ziemi. Na dużej wysokości z helikopterami zdarzały się problemy, ale nasz sprawował się dobrze. Był to rządowy transportowiec.

      Góra Cheyenne znajdowała się ponad trzysta kilometrów na północ od nas. Podróż samochodem zajęłaby sześć godzin, ale drogą powietrzną dotarliśmy tam w jedną. Góry Skaliste pod nami zachwycały surowym pięknem.

      Robin wpatrywała się w krajobraz, ale od czasu do czasu drżała z zimna. Nie ubrała się dość ciepło na taką podróż.

      Gdy wreszcie dotarliśmy do góry Cheyenne, zabrano nas do tamtejszej bazy lotnictwa i zaprowadzono do sterylnego pomieszczenia z migającymi fluorescencyjnymi światłami, a po jakimś czasie przyniesiono umowy do podpisu. Po krótkiej odprawie zostawiono nas samych z dokumentami.

      Podpisałem je od razu – w końcu nie mieliśmy szczególnego wyboru.

      – Od tego momentu nasze tyłki należą do rządu – stwierdziłem.

      Robin wyglądała na zaniepokojoną. Ja, po wieloletniej służbie w marynarce, byłem przyzwyczajony do takich sytuacji, ale dla niej było to coś nowego.

      – Czy na pewno powinniśmy to zrobić? – szepnęła.

      – A jaki mamy wybór? Chcesz trafić do tajnego więzienia?

      – A co z tobą? Tobie nic nie zrobią. Nie mogą… jesteś bohaterem.

      – No cóż… Uwierz mi, na pewno coś by wymyślili.

      Odłożyła długopis, odchyliła się na krześle i skrzyżowała ręce.

      – Wstrzymam się. Będę negocjować. Prawnicy potrafią zdziałać cuda.

      Zagwizdałem, po czym wstałem i podałem jej rękę. Na ten widok zrobiła kwaśną minę.

      – Jestem pod wrażeniem – stwierdziłem. – Nie miałem cię za upartego więźnia. Chyba się myliłem.

      – Nie wsadzą mnie do więzienia – odparła niepewnie.

      – Nie. Nie do końca. Opowiem ci, jak wyglądają te specjalne ośrodki internowania.

      Byłem tam, w tych mrocznych lochach. Trzymano tam szczególnych ludzi. Wielu z nich, jak mój stary przyjaciel komandor porucznik Jones, nosiło w sobie symbionty Kherów. Zrobiłem, co mogłem, by ich uwolnić, oswobadzając ich umysły.

      Wyraźnie była w szoku.

      – Czy to tajne informacje? – spytała.

      – Nie do końca. Ale też nie są szeroko znane. Ludzie, którzy tam siedzą, przegrali i nikt nie interesował się ich losem. Media skupiały się na zwycięzcach, którzy polecieli w kosmos, jak ja.

      – To mogłaby być niezła historia. Wiele można z niej wyciągnąć. – Oczy wyraźnie jej zabłysły.

      – Owszem. Ale zapewne nie wcześniej, niż wypełnisz warunki umowy. Czy ma datę wygaśnięcia?

      – Tak. Jakieś cztery lata. To szaleństwo.

      Wzruszyłem ramionami.

      – Gdy się jest w samym środku tego wszystkiego, czas leci bardzo szybko.

      Robin prychnęła lekceważąco.

      Zaczynałem mieć dość jej nastawienia, więc wyszedłem i zostawiłem ją samą z myślami. Gdy wychodziłem, stukała nerwowo długopisem o papier, robiąc czarne kropki.

      Na zewnątrz powitała mnie znajoma twarz. Był to nikt inny jak komandor porucznik Jones, wysoki, dobrze zbudowany czarny mężczyzna tuż przed pięćdziesiątką.

      – To ty, Jones? – zawołałem i podałem mu rękę. – Dobrze cię widzieć. Nieźle wyglądasz!

      Jones uśmiechnął się szeroko i mocno uścisnął mi dłoń. Zauważyłem, że wrócił do munduru marynarki. To była niespodzianka. Gdy ostatnio się z nim widziałem, był niespełna rozumu i siedział zamknięty w celi.

      – Dobrze cię widzieć, poruczniku – odparł. – Czekałem tu od jakiegoś czasu. Zaczynałem się zastanawiać, czy ty i ta dziennikarka nie robicie tam aby nic zdrożnego.

      – Nie ma tak dobrze. Problem w tym, że nie chce nic podpisywać. Nie rozumie, że tutaj wszystko jest na poważnie.

      – Jesteśmy poważni, ­Blake. Śmiertelnie.

      Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że Jones musi być częścią zespołu pracującego nad projektem.

      – Maczasz w tym palce, co? Nie jesteś tu tylko gościnnie?

      Roześmiał się.

      – To nie Disneyland. Każdy jest tu służbowo, a teraz również ty.

      – Rozumiem. Po prostu nieco zaskoczyło mnie, że