Jesteśmy umówieni z człowiekiem z „tamtych czasów”. Litwin, lat niemal dziewięćdziesiąt. Krzepki. Sprawny. Porusza się jak rześki pięćdziesięciolatek. Pamięta wszystko jak czterdziestolatek. Męczy go ta pamięć? Sprawia wrażenie, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że Rosja czeka na jego śmierć, aby odetchnąć z ulgą, że odszedł jeszcze jeden z tych, co pamiętają.
Litwin jest powieloną w milionach egzemplarzy historią pokolenia urodzonego na początku lat dwudziestych XX wieku. Całą rodzinę wywieźli z okolic Kowna w 1941 roku. W 1945 mógł wrócić, ale znad Niemna dochodziły słuchy, że znów wywożą. Wykalkulował sobie, że wróci, nie daj Bóg, pójdzie do partyzantów i znowu zamkną albo w ogóle zabiją. Więc lepiej zostać. Matka z siostrą skalkulowały inaczej i już nigdy ich nie zobaczył.
Opowiada historię tego miejsca. W łagrze siedziała śmietanka międzynarodowego ruchu rewolucyjnego. Kominternowcy, komuniści, intelektualiści z całej Europy, którzy uwierzyli, że komunizm jest zbawieniem ludzkości. Jednego po drugim wykańczali na skraju lasu.
– O, tam – pokazuje ręką dziewięćdziesięciolatek.
Idziemy. Ładne miejsce. Strumień wyżłobił głęboki ocieniony wąwóz. Bukolicznie, jak by powiedział marksista wykształcony na Sorbonie albo w Heidelbergu. Ilu takich przywlekli tu o świcie?
Widziałem wiele miejsc straceń: Sandarmoch, butowski poligon pod Moskwą, las kowalewski pod dawnym Leningradem, Ostaszków, Miednoje, Workuta, ale ten zakątek w Adżeromie wyróżnia się.
Na samym skraju wąwozu stoi niepozorny pomnik. Żelazna nagrobna piramidka zwieńczona blaszaną gwiazdą, jakich wiele na rosyjskich cmentarzach. Można by pomyśleć, że jeden z rozstrzelanych doczekał się pomnika. I słusznie. Tyle, że ten pomnik postawiono rozstrzelanym, którzy wcześniej sami rozstrzeliwali. Wznieśli go ci, którzy przyszli rozstrzeliwać na miejsce tych rozstrzelanych. Już wyjaśniam tę łamigłówkę: to pomniczek postawiony mordercom przez morderców. Kaci katom! Kiedy nadszedł czas, by pozbyć się wykonawców wielkiej czystki, ci z mniejszym stażem zaciągnęli tych bardziej doświadczonych na skraj lasu. Rozstrzelali, bo taki był rozkaz i po latach dopadły ich wyrzuty sumienia. Zabijając tych, którzy nie byli mordercami, nie mieli żadnych wyrzutów sumienia. Są tysiące powodów, żeby mordować niewinnych. Ale żeby zabijać kolegów? Bo za co właściwie zastrzelił enkawudzista enkawudzistę? Za wykonanie rozkazu! Jakże tak, job jego mać, rozkazu nie wykonać?! Taka to historia. Taka – jak ją nazywają ci, którzy są za tym, że prawda nie istnieje – narracja. Holenderski pułkownik ze Srebrenicy na pewno rozumie tych, którzy stawiali ten pomnik. Na Sądzie Ostatecznym będą trzymali wspólną linię obrony.
Poza tym pomniczkiem nie ma w Adżeromie niczego ciekawego. Dookoła las, południowa tajga. Przestronna, bardziej sosnowa niż północna, w której przeważają świerki. Światło swobodnie przenika przez gałęzie i ogrzewa ziemię. Ziemia tutaj dziwna, jakby zachorowała od tego światła i porosła krostami. To groby, wszędzie groby. Niektóre tak płytkie, że można potknąć się o czaszkę albo piszczel.
Ilu tu ludzi leży? Dookoła Adżeromu wszędzie krosty. Jeden grób to wielu ludzi. Litwin mówi, że strach je ruszać, bo bywało, że ludzi chowano razem z bydłem padłym na syberyjską dżumę. Zarazek dżumy podobno nie zdycha razem z krową, żyje sobie w ziemi i czeka, aż go ktoś wykopie. Więc nie ruszają. Ale za to jakie tu grzyby! Jak marzenie. Wielkie, bez robaków, pachnące. Miejscowi zbierają i wiozą do miasta na sprzedaż. Sami nie jedzą.
KAMCZATKA
Kamczatka pojawiła się sama z siebie na lotnisku Szeremietiewo w okienku Aerofłotu, gdzie miła dziewczyna drukowała mój bilet do Archangielska. Wyświetliło się jej coś na monitorze i wykrzyknęła: „Och!”. „Ach!” – pomyślałem i wstrzymałem oddech – „na pewno zgubiła się rezerwacja albo jeszcze gorzej”. Panienka stukała w klawiaturę. Napięcie rosło. Koniec końców po pięciu minutach okazało się, że z poprzednich lotów uzbierał się bonus pod nazwą „rejs gdzie bądź za pół ceny”. Mogę lecieć dokądkolwiek mi się żywnie podoba, w tę i nazad, za pół darmo. Powinienem o tym wiedzieć, bo firma wysyła mi regularnie maile informujące o naszych wzajemnych stosunkach.
– Pewnie pan nie czyta – skarciła mnie panienka z okienka. – Nikt nie czyta, a potem mają pretensje. Jak pan chce, to może lecieć promocyjnie do tego całego Archangielska.
– A do Bombaju?
– Bombaj leży za granicą. Tylko Rosja się liczy, świat nie wchodzi w rachubę. Zresztą co za różnica, czy do Bombaju, czy na koniec Syberii. Do Bombaju – znowu stuk klawiatury – leci się dziesięć godzin, a do takiego… Władywostoku… osiem i pół, czyli prawie na jedno wychodzi. Poza tym Bombaj nazywa się Mumbaj. To co, wystawić Archangielsk w ramach bonusu?
Taki głupi to ja już nie jestem. Na Archangielsk mam kasę, a na Władywostok mnie za bardzo nie stać. Ale za pół ceny… Z drugiej strony, po jakiego czorta mi tam lecieć? Po pierwsze nazwa mi się nie podoba. Znaczy tyle, co „władający wschodem”. Gdzie stanęła rosyjska noga, tam lubiła podeprzeć się nazwą. Władykaukaz to też nic innego jak „władający Kaukazem”. Wyobraża sobie ktoś nazwę Rządziśląsk? Po drugie miasta mnie nie interesują. Po trzecie ludzie powiadają, że tam pełno wojska i zanim człowiek wydostanie się z plątaniny baz, poligonów i strzelnic, straci nerwy, a może i wolność. Odpada.
W samolocie od razu złapałem za informator Aerofłotu wetknięty w kieszeń oparcia przede mną i odszukałem mapę połączeń kompanii. Z trzech najdłuższych już jedno odrzuciłem. Pozostały Jużnosachalińsk na Sachalinie i Pietropawłowsk Kamczacki.
Kamczatka! Wielka patelnia półwyspu wisząca jak kosa wysoko nad Japonią i Koreą. Największy obszar lądowy na świecie, który nie ma połączenia drogowego ze stałym lądem. Dostać się tam można powietrzem albo wodą. Czad!
Gdzie się zahaczę na tym kraju świata? Najlepszy sposób zapewnienia sobie pomocy w Rosji, szlak polonijny, raczej odpada. Z tego, co wiem, nie ma tam żadnej organizacji. Pozostaje jeszcze jedna możliwość. Aby tylko dorwać się do Internetu.
Wieczorem wrzucam w wyszukiwarkę trzy hasła: polska, parafia, kościół. Bingo! Polscy księża prowadzą parafię w Pietropawłowsku. Wysyłam mejla na podany adres. Nazajutrz dostaję odpowiedź. Ksiądz proboszcz bawi w Polsce, ale wikary się mną zaopiekuje, bo ich dom jest otwarty dla pielgrzymów. Po chwili mój list do wikarego mknie po drutach i satelitach. Szybciutko wchodzę na stronę linii lotniczej i bukuję bilet. Kody bonusowe działają i jest naprawdę tanio. Odjazd za cztery dni.
Lot jak lot. Dziewięć godzin wsłuchiwania się w wycie silników i wpatrywania w ciemność za szybką. Dopiero o świcie pod nogami otwiera się wielka pustka. Wielkie nic, którym wybrukowana jest połowa Rosji. Trochę się po tych brukach powycierałem. Już tam w dole ogrom Syberii przytłacza, lecz dopiero widziany z góry naprawdę poraża. Lecisz godzinę, a pod tobą pofałdowany świat i ani śladu czegoś zrobionego ludzką ręką. Mapka na ekraniku w oparciu fotela pokazuje, że zbliżamy się do Kołymy. Niewysokie pagórki pokryte śniegiem. Między nimi wije się duża rzeka. Gdzieś tutaj dla chwały Związku Sowieckiego szukały złota setki tysięcy więźniów. Większość została na zawsze. Leżą w dole pode mną i patrzą na samolot.
W roku 2010 na konferencji „Memoriału” w Petersburgu pewna starsza pani z Jakucji opowiedziała swoją kołymską historię. Na początku lat dziewięćdziesiątych zajmowała się odkopywaniem przeklętej przeszłości. Robiła to w sensie dosłownym, bo wraz z grupą podobnych sobie zapaleńców przeprowadzała ekshumacje. Być może miała nadzieję dokonać niemożliwego – znaleźć miejsce pochówku swoich rodziców, którzy zginęli podczas wielkiej czystki. Próżny trud, bo kto wpadł w tryby machiny terroru, ten przepadał