Polski krzyż stoi samotnie na skraju lasu, tuż przy drodze. Niedaleko drugi nasz akcent. Symboliczny nagrobek Eugeniusza Bodo. Przedwojenny aktor, kabareciarz, bożyszcze kobiet. Cała Polska śpiewała jego Umówiłem się z nią na dziewiątą. W 1941 roku, po amnestii dla Polaków, nie wypuścili go z łagru, bo był obywatelem szwajcarskim. Wydawać by się mogło, że lepszego obywatelstwa nie ma na całym świecie, a tymczasem okazało się wyrokiem śmierci. Zmarł w którymś z okolicznych łagrów. Chociaż to może nie jest właściwe słowo. W filmie Cud, opowiadającym o dziwnym zdarzeniu z roku 1956, kiedy to młoda dziewczyna skamieniała z ikoną świętego Mikołaja przyciśniętą do piersi, pewien pop mówi do swojego zbuntowanego syna: „Umiera się w domu, w otoczeniu rodziny, a tam w łagrze, na pryczy człowiek zdycha”. Zawinęli pana Eugeniusza w szmatę i wynieśli na Makarichę. Może teraz po nim stąpam. Ale niby jak mam tu chodzić?
Nie mam czasu się nad tym zastanawiać, bo podchodzi do mnie wielki chłop w błyszczącym jak nowoczesna lodówka dresie. Przypomina wikinga z komiksów. Rozwichrzona jasna broda, szeroki, brzuchaty, taki w ogóle z rozmachem. Kręci się na skraju Makarichy i widać mu się nudzi. Zionie wódą.
– Bliskich tu szukasz? – rozkłada ręce tak, że obejmuje nimi cały ten cmentarz-niecmentarz.
– Zwiedzam.
– A ja, bladź, przywiozłem tych – wskazuje grubaśnym paluchem grupkę ludzi, którzy stoją przed jednym z krzyży. – Ukraińcy. Wynajęli mnie, żebym ich tu przywiózł. Matka ich leży czy babka. Tysiąc rubli dali. Bladź, mam pięćdziesiąt siedem lat i jedenaście tysięcy emerytury. Za tyle lat harówki na północy. Dlatego ludzi z dworca tutaj wożę. To jest państwo? Ja się pytam, jak tu żyć? Bladź. Ja – prostuje się dumnie – jestem stąd. Pomor z dziada pradziada. Mogę każdemu pokazać drzewo genealogiczne mojej rodziny na sześćset pięćdziesiąt lat w tył. Bladź. Żadna tam szlachta. Wolni gospodarze. Stąd, z północy. Od wikingów pochodzimy. O, idą moi Ukraińcy. Bladź.
I poszedł.
Z tutejszymi długaśnymi genealogiami to prawda. Rdzenni Rosjanie, którzy w ciągu stuleci wyparli stąd Finów, Komiaków, Nieńców i innych, nazywają się Pomorami. Zostało ich kilka tysięcy. Lud wolny. Na północy nigdy nie było pańszczyzny.
Pytałem potem miejscowych krajwiedów (czyli krajoznawców, to taki specyficzny częsty w Rosji rodzaj ludzi, którzy zajmują się swoimi małymi ojczyznami), czy to możliwe, aby tak dobrze znali swoje korzenie.
Jak najbardziej! Północne rody osiedlały się w jednym miejscu i trwały przez stulecia. Dopiero bolszewicy wszystko wymieszali. Dowieźli pociągami narody z południa, żeby Pomory miały towarzystwo.
Chociaż nie można powiedzieć, że i wcześniej nikt im życia nie urozmaicał. Nie dotarli tu Tatarzy, ale Polacy – owszem. W latach 1610–1612 narżnęli ludzi i miast naniszczyli. Taki choćby Szenkursk, dobre siedemset kilometrów na północ od Moskwy, spaliliśmy. Co tam siedemset. Tysiąc trzysta kilometrów od Moskwy, nad Morzem Białym, leży wieś Worzogory, o której powiadają, że Polacy ją założyli. Któryś z naszych zagonów operujących na północy nie miał jak wrócić, więc założył osadę. Prawda to, czy nie? Później przejechali się po tych krainach Szwedzi, którzy palić i mordować umieją niezgorzej. Ostatni zagraniczniacy z bronią zjawili się w 1918 roku. Amerykanie, Anglicy, Kanadyjczycy, Francuzi, Włosi, Serbowie i Polacy. Jeśli jakąś narodowość pominąłem, to przepraszam. Najlepiej bili się Serbowie. Włosi się zbuntowali i chcieli do domu, bo minus czterdzieści nie jest odpowiednią pogodą do wojaczki. Mowa o słynnej interwencji państw Ententy, po której został czołg na głównej ulicy Archangielska i pomnik ku chwale kilku rozstrzelanych bolszewików. Na pomniku tym napisano: „Pamięci ofiar interwencji 1918–1920”. Pomnik jest w opłakanym stanie i podejrzewam, że nikt go nie remontuje, bo wstyd, że na ruskiej ziemi stanęła obca stopa.
Swoją drogą problem z pamięcią jest w Rosji poważny i trudny do rozwiązania. Nazw ulic po upadku władzy sowieckiej prawie nie zmieniono. W Archangielsku ledwie kilka głównych wróciło do starych carskich nazw. Władza w tym wypadku przypomniała sobie o zasadzie „Vox populi, vox dei”. Chcą ludzie mieszkać na Urickiego, Luksemburg czy innego Kirowa, proszę bardzo. Już mało kto wie, co to byli za jedni. A gdyby przyszła komuś ochota sprawdzić w Internecie, okaże się, że w większości mordercy. Lepiej więc nie sprawdzać. Lepiej żyć w niepamięci.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Makarichy. Na części cmentarza zbudowano osiedle mieszkaniowe. Pół Rosji zbudowano na kościach. Gdzie koparka wbije łychę, tam czaszki. I jak tu spać spokojnie? Może rzeczywiście jedynym wyjściem jest niepamięć? Niewielu pali się do rozliczenia niedawnej przeszłości, a już najmniej – aktualnie rządzący. Lepiej przypominać, że Związek Radziecki był mocarstwem, którego wszyscy się bali. I co z tego, że kości w ziemi to koszta tej potęgi? Coś za coś.
– Skoro ja przeżyłem, nie było tak źle – mówi wielu ludzi, którzy pamiętają tamte czasy. I zaraz dodają – Popatrzcie na rosyjskie miasta. To, co w nich ładnego pozostało po sowieckich czasach, to stalinowskie budownictwo. Więźniowie stawiali. Solidne. Ładne. Funkcjonalne.
To fakt. Wszystko, co postawiono potem, to jeden wielki syf. Chruszczowowskie pięciopiętrowce i breżniewowska wielka płyta. Wali się, rozsypuje, obłazi liszajami. Trudno nie przyznać racji weteranom stalinowskiego trudu. Okazuje się, że socjalizm także potrafił stworzyć coś porządnego, co wiek postoi. Tyle że na taką jakość mógł się zdobyć, gdy do cegieł i zaprawy dołożył jeszcze kulę w tył głowy albo dwadzieścia pięć lat łagru. Stalin zostawił po sobie strach, na którym jeszcze przez kilkadziesiąt lat wszystko jakoś się kręciło.
Kiedy tego zabrakło, zaczęło się rozsypywać. Wreszcie strach się wypalił i socjalizm poszedł w diabły.
Spytałem raz pewną staruszkę, jak dało się wytrzymać w tamtych czasach.
– Żyło się.
– Ale jak? Źle, dobrze?
– Skąd mnie wiedzieć? Z czym mam to porównać? Nigdzie indziej nie żyłam.
Poczułem się jak smarkacz skarcony przez mądrego pedagoga. Faktycznie moje pytanie było idiotyczne, a jej odpowiedź – mądra i dająca jasno do zrozumienia, że szary człowiek za nic, do czego przykładał rękę, nie odpowiada. Tyle że i tych, którzy za coś odpowiadali, nikt nie ukarał. Bo niby za co? Było, minęło. Fabryki i bloki stoją.
Dziś dziesiątki milionów Rosjan, dobre osiemdziesiąt procent społeczeństwa, wynoszą pod niebiosa Putina za Krym i Ukrainę, i mówią to samo: „Tu żyjemy i co mamy robić! Za co mamy odpowiadać? Za to, że kochamy Rosję i że władza chce dla nas dobrze?”. U podstaw takiego myślenia tkwi pewność, że władza wie lepiej, co jest dobre. Wie nawet i to, że złe może być dobre. Zna jedną prawdziwą prawdę i dlatego ma prawo kłamać.
Takie myślenie jest jednym z kluczy do Rosji. Zgubi ten kraj, czy ocali? To jest dobre pytanie…
Czy jednak nie podobnie zachowujemy się na Zachodzie, hodując przesąd o mnogości prawd, narracji i opowieści? Przekonanie o wielości etyk i moralności ciągnie nas w odmęt takiego samego nihilizmu i odrętwienia. Naszym jedynym obrońcą będzie osławiony holenderski batalion, który w roku 1995 w Srebrenicy spokojnie przyglądał się, jak jedni mordują drugich. Chciałbym kiedyś spotkać dowódcę tego batalionu i splunąć mu w twarz. Czy ten batalion zgubi, czy ocali Europę? To też jest dobre pytanie. Może nawet lepsze?
Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak zabrać was na spacer po Adżeromie. Ot, kawałek drogi od Makarichy. Trzysta kilkadziesiąt kilometrów. Trzeba wsiąść w pociąg i dojechać do Syktywkaru. Stamtąd jeszcze kilkadziesiąt kilometrów przyzwoitą