Oтсутствующей…
Mówicie: To niemożliwe! To niemożliwe! I my mówimy: Oczywiście, że niemożliwe! A jednak, tak było…
Bladź! Tak właśnie. Bladź! Opowieść o Rosji rozpocznę grubym słowem. Jednego Czytelnika zachęcę, drugiego zniechęcę. Ale tak trzeba. Selekcja jest niezbędna, bo im dalej, tym będzie straszniej i śmieszniej. A przede wszystkim – ciekawiej, w końcu, nie chwaląc się, poznałem Rosję jak mało kto. Tę od środka. Tę prawdziwą. Lecz jeśli ktoś zada mi pytanie, czy wiem, gdzie leży prawda o Rosji, moja odpowiedź będzie negatywna. Mogę powiedzieć, gdzie tej prawdy nie ma. Przede wszystkim nie ma jej w słowach dziennikarzy nadsyłających korespondencje z Moskwy. Ci ludzie rzadko ruszają się ze stolicy. Jednym się nie chce. Drudzy nie mają siły. Trzeci i tak wiedzą lepiej. Czwarci zaś nie mają pieniędzy na wyjazd. Swego czasu poznałem korespondenta prasy polskiej, który przez trzy lata pobytu na placówce opuścił Moskwę dwa razy. Niemniej jednak wiedział wszystko…
Prawdy nie znajdziecie u subtelnych intelektualistów zwanych w mediach ekspertami. Czytałem kiedyś tekst jednego takiego o „micie rechrystianizacji Rosji”. Człek ów powoływał się nawet na Włodzimierza Sołowiowa, bogobojnie żyjącego w latach 1853–1900. To był wielki myśliciel (mówię o Sołowiowie), tyle że od jego śmierci świat się nieco zmienił. Wybuchły wojny, zdarzyły się rewolucje, jednym pociągnięciem pióra decydowano o milionowych rzeziach. Nic wszelako nie przeszkadzało naszemu intelektualiście cytować Sołowiowa na dowód swych racji. Wielu – zwłaszcza ci, którzy też chcieliby być intelektualistami – daje się nabrać na te cytaty wspierające subtelną analizę rosyjskiej religijności. Ja mieszkałem w trzech klasztorach.
Byłem nawet za klauzurą, gdzie prócz mnichów nikomu wchodzić nie wolno. Żyłem w skicie, który jest pustelniczą delegaturą klasztoru położoną głęboko w lasach. Być może jestem za głupi, by pisać o „rechrystianizacji Rosji”. Napiszę więc tylko o tym, co widziałem.
Gdzie jeszcze nie ma prawdy? Nie ma jej w dziesiątkach książek-reportaży napisanych przez młodych zdolnych z dużych miast, którzy postanowili przejechać Rosję koleją transsyberyjską, rowerem albo zgoła Nissanem 4x4 Off Road Trophy (opcjonalnie Toyotą Land Cruiser, ewentualnie Land Roverem). Po dwóch tygodniach wrócili i napisali książkę o świecie oglądanym zza szyby. Niektóre relacje są całkiem zgrabnie napisane, pełne przygód w stylu: pękła opona i trzeba było ją spawać u miejscowego kowala, a potem do bladego świtu rozmawialiśmy po duszam.
Do dupy z takimi przygodami… Pewnego pięknego styczniowego dnia przejechałem autostopem z Wielska do Archangielska. 600 kilometrów jak w mordę strzelił. Jedna dziewuszka, która mnie wiozła przez 50 kilometrów, zaproponowała mi małżeństwo. Nie skorzystałem. Na stacji benzynowej, na której mnie wysadziła, zatrzymałem trzech młodzieńców poruszających się, wbrew prawom fizyki, legendarnym samochodem marki Żyguli 2107, czyli tak zwaną siedmiorką. Otworzyłem drzwiczki kierowcy, żeby zapytać, dokąd jadą, a ten formalnie wylał się z samochodu na glebę. Wpompowałem go do środka. Widziałem w swoim życiu wielu pijanych, lecz ów zacny człowiek przekroczył wszelkie granice. Był prawie nieprzytomny, a mimo to gracko odjechał, wyrzucając spod kół tumany śniegu.
Zostałem na tej stacji jak głupi. Zmierzchało. Gasły ostatnie promyki bladego styczniowego słońca. Śnieg skrzypiał pod nogami. Mróz tężał. Było około dwudziestu pięciu stopni, za godzinę zapowiadało się trzydzieści i więcej. Facet ze stacji benzynowej trzaskał kratami, łańcuchami i kłódkami. Barykadował na noc biznes i rozwiewał moje nadzieje na dalszą jazdę. Pomyślałem, że jednak trzeba mi było zabrać się z trójką sympatycznych młodych ludzi. I kiedy snułem takie kapitulanckie myśli, zatrzymał się kamaz. Po chwili jechałem w ciepłej kabinie, wąchając zapach przetrawionego alkoholu wydalany przez kierowcę i jego pomocnika. Rozmawialiśmy o kobietach, nie koncentrując się bynajmniej na ich zaletach. Ale czy jest to dostateczny powód, żeby ogłosić się ekspertem od Rosji? Wszak wady kobiet są znane i dyskutowane na całym świecie.
Żaden ze mnie ekspert! Widziałem to i owo. Ci dwaj z kamaza załatwili mi dalszą jazdę. Jakieś 300 kilometrów przed Archangielskiem minął nas wielki amerykański truck. Sporo ich jeździ po drogach Rosji, bo można je zarejestrować bez żadnych kłopotów. Przez CB połączyli się z kierowcą i zapytali, czy weźmie pasażera.
– Kobieta?
– Nie.
– To na chuj mi taki pasażer?
Mimo wyrażonej w ten sposób dezaprobaty wobec mojej osoby kierowca trucka zatrzymał się na najbliższej stacji benzynowej. Spędziliśmy razem pięć godzin, zygzakując po oblodzonej drodze. Opowiedział mi o swoim życiu. O tym, co wozić się opłaca, a czego nie opłaca. Jechał z Petersburga z ładunkiem kiełbas do Archangielska. Z powrotem ładował się belami papieru. Kilkadziesiąt razy w ciągu roku, od kilku lat w tym samym rytmie. W poniedziałek wieczorem załadunek w Pitrze. We wtorek rano wyjazd. Środa wieczór – przyjazd do Archangielska. Czwartek – wyładunek i załadunek. Piątek wieczór – powrót. Sobota – odpoczynek. Niedziela i poniedziałek – praca przy samochodzie. Od poniedziałku ten sam kołowrót. Wcześniej jeździł po całej Rosji, ale mu się znudziło. Im człowiek starszy, tym mniej
się chce. Przestrzegł mnie, że najgorsza drogówka stacjonuje we wspomnianym Wielsku. Dobrze znam tę dziurę. Kiedyś spędziłem w niej pół dnia, czekając na autobus. Wielsk jest jednym z tych rosyjskich miast, w których nie ma nic. Dramatycznie nic.
I wciąż nie wiem nic o tym kraju. Jedyne, co mogę, to zdać relację z kilku lat włóczęgi.
Moja opowieść będzie przeplatana mniej i bardziej budującymi historiami z czasów Związku Sowieckiego, które są zupełnie nie na temat, ale w jakiś sposób przybliżają klimat współczesności. Powiadają, że bez historii nie zrozumie się teraźniejszości. Ale powiadają też, że historia nikogo niczego nie nauczyła…
Książka nie ma morału, nie jest krzepiąca ani dydaktyczna. Ma nawet, o zgrozo, wątek penitencjarny, który może być pomocny osobnikom pragnącym szybko się wzbogacić.
Napisana jest bez specjalnej ciągłości i konsekwencji. Nie jestem systematyczny i nie umiem ciągnąć jednego wątku od początku do końca. Stosuję wtręty, dygresje, odejścia od głównej linii. Jednym słowem na zajęciach z reportażu dostałbym dwóję.
Ale co tam! Jeśli gdzieś zdarza się zmyślenie czy kłamstewko, to wyłącznie po to, żeby było prawdziwiej. Zresztą każdy ma prawo złapać mnie za rękę i powiedzieć: tu łżesz jak pies. Przyrzekam, że wówczas podkulę ogon i przeproszę. Wątpię jednak, czy ktoś coś takiego znajdzie.
Skończę ten przydługi wstęp opisem zdarzenia, które obserwowałem z cerkiewnej dzwonnicy w pewnej wsi nad Morzem Białym (nie podaję jej nazwy, bo nie chcę, żeby ludzie przyjeżdżali i robili tłok). Widok z dzwonnicy nie jest urozmaicony. Jedną połowę krajobrazu wypełnia morze, a drugą – bagnista tajga. Sąsiednia wieś leży w odległości 20 kilometrów. W dole kilkanaście chałup. Stałych mieszkańców można policzyć na palcach. Na lato, jak do każdej rosyjskiej wsi, zjeżdżają sezonowi goście i populacja rośnie do jakichś trzydziestu osób. Sadzą kartofle, łowią ryby, piją wódkę, spacerują. Zbierają siły do walki, która od września czeka ich w mieście.
W dole, na placyku obok cerkwi, kopało piłkę kilku chłopaczków. Któryś strzelił gola i piłka potoczyła się w krzaki. Stanęli i podparli się pod boki. Z góry nie słyszałem, o czym rozmawiają, lecz dobrze wiedziałem, że trwa spór, który ma pobiec po piłkę. Ten, który strzelił czy ten, który nie obronił? Tak samo kłóciliśmy się na naszym podwórku w starych dobrych czasach, kiedy w podwórkowe spory nie angażowali się Sejm, Senat, ministerstwo i Rzecznik Praw Obywatelskich.
U nas generalnie obowiązywało prawo Pascala: kto kopnął, ten zapier… Bywały czasami wyjątki od tego prawa. I właśnie taki przypadek zdarzył się w dole pod mną. Ktoś nie chciał uznać prawa Pascala. Po kilku minutach jałowej dyskusji największy z chłopaków podszedł do najmniejszego i kopnął go w tyłek. Mały dostał przyśpieszenia i po chwili piłka była znowu w grze. Poczułem, że jestem u siebie. Poprawność polityczna tu nie dotarła!
WSTĘP O KOŃCACH ŚWIATA
Włóczęga