A co powiedzieć o oficerach, których codziennie widywałem jadących na służbę do swojej jednostki? To tak się nosi mundur, panowie? Jak drelich roboczy?
Niedaleko miejscowości S. przechodziłem obok bazy wojskowej. Boże Ty mój! Uwierzcie, że byle szrot na zachód od linii Bugu wygląda lepiej.
Na Kremlu oczywiście zdają sobie z tego sprawę i reformują armię. Wyrzucają pijaków, grubasów i kalekich. Stawiają na siły specjalne, czyli – jak tu ich nazywają – specnaz. Specnaz to już jest coś. Na telewizyjnym kanale „Gwiazda” pokazują czasem filmy dokumentalne o tych zabijakach i jeśli jest w nich chociaż 33 procent prawdy, to nie chciałbym wejść im w drogę. Ale ilu jest tych spacnazowców? Dywizja? Dwie?
Przez kilka lat żyłem sobie w błogim przeświadczeniu, że Rosja jest papierowym tygrysem i poradzić sobie z nią może kompania marines plus trzy czołgi Abrams wsparte ciężarówką zaopatrzenia.
Nawet wojna na Ukrainie w niczym nie zmieniła mojego zdania. Dopiero pewnej upojnej nocy na moskiewskim lotnisku Wnukowo… Tkwiłem tam piątą godzinę w oczekiwaniu na samolot i jeszcze trzy były przede mną. Wyszedłem z hali odetchnąć świeżym powietrzem. Usiadłem na ławeczce i jak na zawołanie zjawił się obok palacz, aby dokonać rytualnego zasmrodzenia powietrza. Wcześniej jednak spytał, czy mi czasem ten smród nie przeszkadza. Odburknąłem, że niby nie przeszkadza, ale tak, żeby dać do zrozumienia, że jednak przeszkadza jak cholera. Facet się tym nie przejął i zapytał, skąd jestem. On sam był Łotyszem. Od słowa do słowa potoczyła się rozmowa. Łotysz był w wielkich kłopotach, ponieważ właśnie była sobota. W ten weekendowy dzień bankomat połknął jego łotewską kartę kredytową. Oczywiście zadzwonił pod podany na obudowie bankomatu numer telefonu, gdzie grzecznie go objaśnili, że pracują w dni powszednie. W poniedziałek przyjedzie serwisant i sprawę załatwi. Tyle że samolot Łotysza odlatywał w niedzielę rano z lotniska Domodiedowo. On zaś miał w kieszeni czterysta rubli i musiał się dostać na to nieszczęsne Domodiedowo na drugim końcu miasta. Pytał, czy środków starczy mu na podróż przez całą Moskwę. Wyliczyłem, że powinno. Zostanie jeszcze na papierosy i jakieś szaleństwo w rodzaju bułki z żółtym serem. Uspokojony jął opowiadać o swoim życiu w dawnym Związku Sowieckim, w Rosji i w niepodległej Estonii.
Z tych trzech dotychczasowych lokalizacji zdecydowanie wybierał Estonię. Uważał, że tu, w Rosji, jest smutniej, ale weselej, co ma swoje dobre strony. Na przykład poprzedniego dnia poszedł na pożegnalną kolację ze swoim kolegą, u którego gościł w Wołgogradzie. Zjedli, wypili i przyszło do płacenia. Mój Łotysz, chcąc pozbyć się niepotrzebnych drobnych, kazał kelnerce złożyć dłonie w łódkę i wsypał jej tam wszystkie monety.
– Pół kilo tego było – mówił. – A ona popatrzyła na te drobniaki, na kolegę, na mnie, znów na te monety i jęknęła: „Jeśli macie sumienie, to dajcie papierek!”.
Łotysz w ogóle był wesoły i tak to opowiedział, że zaśmiewaliśmy się do łez. Potem jakoś niepostrzeżenie zeszło na rosyjską armię i przestało mi być do śmiechu. Łotysz wyznał, że oni boją się Ruskich i że on mieszka w miejscowości – tu wymienił jakąś karkołomną nazwę – do której rosyjskie tanki mają od granicy dwadzieścia minut jazdy. Był sierpień 2014 roku, moment najgorętszych walk w ukraińskim Donbasie. Zacząłem go uspokajać, że ta armia to pic na wodę, fotomontaż i w ogóle nie ma czego się bać.
– Dokładnie to samo mówił mi jeden Czeczen, który z nimi walczył.
– No więc sam pan widzisz.
– Ale on mi to mówił w dziewięćdziesiątym szóstym.
Pogadaliśmy jeszcze jakiś czas i każdy poszedł w swoją stronę.
Nigdy już nie spotkam rubasznego Łotysza. Zostały mi po nim w pamięci wypowiedziane kilkanaście lat wcześniej słowa Czeczena, który wtedy był tak samo mądry, jak ja do dzisiaj. Przez te lata Ruscy wleźli do Osetii, Gruzji, Abchazji, na Krym, Ukrainę i zrównali z ziemią Czeczenię. Latają bombowcami obok Anglii, produkują jakieś kosmiczne myśliwce i sprzedają, mimo sankcji, Amerykanom silniki rakietowe.
Od tego czasu nie wypowiadam się o rosyjskiej armii, żeby nie wywoływać wilka z lasu. A kiedy wylezie z tego lasu i wszystko się skończy (to znaczy wygrają ci albo tamci), zabiorę głos i powiem: zawsze to mówiłem!
To była dygresja i trzeba wrócić… Gdzie to myśmy skończyli? Aha, na statku płynącym po Morzu Białym w stronę Piertomińska. Prawdę powiedziawszy wcale nie planowałem zaglądać do tej dziury. Na mapie wypatrzyłem położoną dalej na północ wiochę o nazwie Łopszenga i ona stanowiła cel mojej wyprawy. Dopiero na statku gość sprzedający bilety uświadomił mnie, że tam nie ma przystani i że z pokładu na brzeg zabrać mnie może łódka. Spytał, jaki mam interes w tej całej Łopszendze i czy ktoś będzie na mnie czekał.
– No nie… Tak sobie płynę. Turystycznie.
Facet zauważył przytomnie, że w takim razie wszystko mi jedno, gdzie wysiądę, bo wszędzie jest tak samo, a w Piertomińsku jest coś na kształt przystani.
Dopłynęliśmy. Cumujemy do zbitego z bali pomostu. Statek wyrzuca z siebie kilku pasażerów, rower, lodówkę, opony, pudła, worki i skrzynki. Przypomina to polinezyjski kult cargo, lecz bez jego wiary, że dzięki tym towarom wszyscy ludzie będą równi i wolni. Na brzegu czeka grupka ludzi. Ktoś kogoś wita. Trzeszczą kości i ścięgna tragarzy unoszących cargo. Gapie przyglądają się, potem rozchodzą.
Zostaję sam. Za mną woda. Przede mną kilkadziesiąt chałup. Za nimi bagna i lasy. Półwysep Onega w jedną i w drugą stronę. Statek rozpłynął się w szarości. Jest kilka minut po północy. Białe noce opisywało już tylu poetów, pisarzy i grafomanów, że i mnie nie zaszkodzi spróbować. Najwyżej, tak jak oni, poniosę porażkę. Po pierwsze nie można mówić o kolorach. Kolory znikają. Ważne jest, tak jak u impresjonistów, czyste, bezbarwne światło. Osobliwość światła białych nocy polega na jego podobieństwie do ciemności. Prawdziwe światło zawsze skądś pochodzi. Ze słońca, z lampy naftowej, z żarówki. Ciemność natomiast bierze się znikąd. Nigdzie nie ma źródła ciemności. Staje się. Jest. Trwa. Potem się wycofuje. Taka właśnie jest jasność białych nocy. Przychodzi znikąd. Pozwala patrzeć, ale nie pozwala dojrzeć. Ma naturę ciemności.
Snuję się po wsi i szukam miejsca na nocleg. Większość domów stoi pusta. Za dziesięć lat nie będzie tu nikogo. Rosja się kurczy. Jest zbyt wielka dla samej siebie. Młodzi nie chcą żyć w wiochach, do których nie dociera telefonia komórkowa i Internet. Starzy nie mają siły taszczyć na plecach drew do pieca i wody ze studni. Nad głubinkę, czyli prowincję, nadciąga wielka cisza. Państwo nie przygląda się temu bezczynnie. Jestem przekonany, że popiera ten proces wyludniania przestrzeni pomiędzy miastami. Ileż takich niepotrzebnych miejsc widziałem…
Po co, na przykład, ministrowi od elektryczności wieś Pietuchowo leżąca sto kilometrów na wschód od Archangielska? Mieszkają tam chłop z babą, psem i kozą. A prąd przez druty trzeba puszczać, słupy konserwować, zerwane druty naprawiać.
Na co ministrowi poczt dostarczać listy do wsi Sincowskaja w rejonie konoszskim? Toż to sześćset kilometrów od stolicy obwodu.
Ganiać listonosza z listem dla jednego żyjącego tam obywatela?
Nie opłaca się.
Cóż dopiero powiedzieć o ministrze zdrowia, który musi wysłać karetkę do miejscowości Kułoj w rejonie pinieżskim, gdzie dożywa swoich dni dwoje staruszków? Każdy księgowy wyliczy, że koszta zbyt duże, a umrzeć, tak czy owak, musi każdy.
Czemu jednak martwię się o innych, kiedy mnie samemu w tym Piertomińsku strach zaczyna zaglądać w oczy?