Kiedy zasiedli oboje na podium, szeryf skinął na herolda, aby zadął w srebrny róg. Herold zagrał po trzykroć i radosne echo odpowiedziało mu od murów i baszt Nottinghamu. Łucznicy zajęli swoje stanowiska wśród potężnej wrzawy, jaka się podniosła, gdyż każdy wywoływał swojego faworyta. „Czerwony Kołpak” – wołali jedni; „Cruikshank” – wołali drudzy; „Niech żyje William Leslie!” – wołali jeszcze inni; a damy powiewały jedwabnymi szalami, aby zachęcić strzelców do najlepszych wyników.
Natenczas wystąpił herold i potężnym głosem obwieścił reguły obecnych zawodów:
– Niechaj każdy strzela z tego oto stanowiska, które znajduje się w odległości stu pięćdziesięciu jardów od celu. Najpierw każdy wyśle po jednej strzale, abyśmy mogli wybrać spośród wszystkich zawodników dziesięciu najlepszych. Z tej dziesiątki każdy wyśle po dwie strzały, abyśmy mogli wyłonić trzech najlepszych zawodników. Ci zaś będą mieli po trzy strzały i temu, który popisze się najcelniejszym okiem, przypadnie w udziale nagroda.
Tymczasem szeryf wychylił się i wypatrywał bacznie, czy wśród gromady łuczników nie dojrzy Robin Hooda, ale nikt z nich nie był odziany w strój z zielonego sukna, jaki nosił Robin i jego banda. „Może zagubił się tylko w tłumie – powiedział sobie szeryf. – Poczekajmy, niech no wyłoni się najlepsza dziesiątka, na pewno w niej będzie, inaczej nie chcę go znać”.
Łucznicy po kolei mierzyli do tarczy i nigdy jeszcze nie widziano tak znakomitych wyników jak tego dnia. Sześć strzał tkwiło w samym środku tarczy, cztery w czarnym kręgu, a tylko dwie najdalej, w białym; więc kiedy ostatnia strzała pomknęła, trafiając w cel, rozległ się gromki aplauz, gdyż było to piękne łucznictwo.
Z całej gromady zostało tylko dziesięciu łuczników, a z tej dziesiątki sześciu słynęło w całym kraju i większość widzów znała ich dobrze. Szóstkę tę stanowili: Gilbert „Czerwony Kołpak”, Adam Dell, Diccon Cruikshank, William Leslie, Hubert z Cloud i Swithin z Hertfordu. W pozostałej czwórce było dwóch szlachciców z hrabstwa York, wysoki przybysz w błękitnym stroju, który powiadał, że pochodzi z Londynu, i wreszcie jakiś obdartus w połatanym szkarłacie z przepaską na oku.
– Słuchaj – zwrócił się szeryf do swego przybocznego – czy wśród tych dziesięciu widzisz Robin Hooda?
– Niestety nie, wasza wielmożność – odparł zagadnięty. – Sześciu znam bardzo dobrze. Ci dwaj z Yorku… jeden za wysoki, a drugi za niski na tego bezczelnego łotra. Robin ma brodę złotopłową, a ten obdartus w szkarłatnych łachmanach kasztanowatą, poza tym ślepy na jedno oko. Ten obok w błękitnym stroju znowu za cherlawy, Robin jest dużo tęższy w barach niż on.
– W takim razie – rzekł szeryf, uderzając się ze złości po udzie – to nie tylko łotr, ale i tchórz parszywy, który nie śmie pokazać się wśród przyzwoitych ludzi.
Po krótkim odpoczynku dziesięciu tęgich strzelców znów stanęło do zawodów. Każdy wypuścił po dwie strzały, a kiedy mierzyli do celu, cisza zapadła jak makiem zasiał, tłum śledził walkę z zapartym tchem. Ale gdy ostatnia strzała utkwiła w tarczy, znów podniosła się przeogromna wrzawa i mnóstwo kołpaków poleciało w górę, tak się cieszono z zadziwiającego wprost mistrzostwa.
– Jak Boga szczerze kocham – powiedział sędziwy sir Amyas z Dell, starzec blisko dziewięćdziesięcioletni, który siedział obok szeryfa – takich łuczników jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, a przyglądam się prawdziwym asom z kopę lat i więcej.
Wreszcie ze wszystkich zawodników zostało tylko trzech. Jednym był Gill „Czerwony Kołpak”, drugim nieznany obdartus w szkarłacie, a trzecim Adam Dell z Tamworth. Na trybunach podniosła się wrzawa, jedni wołali: „Hura, Gilbert, Czerwony Kołpak”, drudzy wołali: „Adam z Tamworth, niech żyje!”, ale nikt nie wołał na cześć obcego przybysza w szkarłacie.
– A strzelaj dobrze, Gilbert – krzyknął szeryf – jak zdobędziesz pierwsze miejsce, dostaniesz na dodatek sto srebrnych pensów ode mnie!
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – odparł dzielnie Gilbert. – Człek nie potrafi więcej, niż jest w jego mocy, ale o to się właśnie postaram.
Co mówiąc, dobył z kołczana wysmukłą strzałę z szerokim piórem, założył ją zgrabnie, z uwagą napiął cięciwę i zwolnił grot. Strzała furknęła prościuteńko i pięknie utkwiła w tarczy o grubość palca od samego środka.
– Gilbert! Gilbert! – zahuczał cały tłum.
– Na mą cześć – zawołał szeryf, klaszcząc w ręce – to dopiero strzał!
Wtem wystąpił nieznany obdartus i gromki śmiech rozległ się na majdanie, bo spod podniesionego łokcia, gdy mierzył, wyjrzała żółta łata i wszystkich śmieszył widok jednookiego, który składał się z łuku. Szybko naciągnął swój cisowy łuk i tak szparko wystrzelił, że ludzie ani się nie obejrzeli, gdy jego strzała tkwiła już w tarczy o dwa źdźbła jęczmienia bliżej środka niż grot poprzednika.
– O, na wszystkich świętych w raju! – zawołał szeryf. – To przepiękny strzał w rzeczy samej.
Z kolei strzelił Adam Dell, uważnie i ostrożnie, a grot utkwił tuż obok strzały nieznajomego. Po chwili wypuścili dalsze trzy strzały i znowu każda utkwiła w celu, tylko tym razem Adam Dell trafił najdalej od środka, a nieznajomy oberwaniec najbliżej. Wreszcie po chwili odpoczynku przystąpili do trzeciej i ostatniej kolejki. Gilbert celował tym razem z uwagą, bacznie mierzył odległość i strzelił z największą wprawą. Strzała pomknęła prosto i z wszystkich piersi wyrwał się tak potężny krzyk, aż chorągiewki na masztach zatrzepotały, a kawki i gołębie wzbiły się z wrzawą nad starą basztą, strzała bowiem utkwiła prawie w samym sercu tarczy, tuż-tuż.
– Brawo, Gilbert! – zawołał szeryf ze szczerą radością. – Głowę daję, że nagroda jest twoja i wywalczona pięknie. No, oberwańcze, pokaż nam lepszy strzał od tego.
Obcy bez słowa zajął stanowisko. Wokół uciszyło się i nie tylko nikt nie śmiał się odezwać, ale i odetchnąć nawet, tak wielka była ciekawość, co też on pokaże. Tymczasem obcy również stał nieporuszony z łukiem w ręku, tak długo, że dałoby się policzyć do pięciu; potem naciągnął wierny cisowy łuk, mierzył jedną chwilę i puścił cięciwę. Grot pomknął prosto i tak celnie, że utrącił szare pióro ze strzały Gilberta – migocząc w słońcu, sfrunęło na ziemię, gdy grot utkwił w samym sercu tarczy. Z wrażenia nie padło żadne słowo ani żaden okrzyk, tylko sąsiad sąsiadowi zaglądał w twarz ze zdumieniem.
– No… – westchnął stary Adam Dell, potrząsając głową – z cztery dziesiątki lat i więcej minęło, odkąd strzelam z łuku, i może czasem nie najgorzej, ale dziś nie oddam już strzału, bo nikt nie może się mierzyć z tym obcym, kimkolwiek on jest. – Po czym wrzucił strzałę, aż zagrzechotała w pustym kołczanie, i zdjął cięciwę z gryfu.
Szeryf zstąpił z podium i, cały w jedwabiach i atłasach, zbliżył się do nieznanego oberwańca, który stał, wspierając się na swym tęgim łuku, otoczony przez ciekawskich, którzy tłoczyli się, by poznać tak cudownego strzelca.
– Proszę, przyjacielu – rzekł szeryf – przyjmij tę nagrodę, boś sprawiedliwie i pięknie ją zdobył, jak powiadam. Jakże na