– O jakim łotrze wasza łaskawość wspomina? – powiedział oberżysta, schlebiając mu tym tytułem, aby go ugłaskać. – Nie widziałem w waszym towarzystwie żadnego łotra, wasza łaskawość, klnę się, że nikt nie ośmieliłby się w pobliżu sherwoodzkich borów nazwać tego człeka łotrem. Prawego i dzielnego szlachcica widziałem z waszą łaskawością, ale myślałem, że wasza łaskawość go zna, bo przecie wszyscy go tu znają.
– Jakim sposobem, skoro nie zaglądam do twego chlewu, mam znać każdą świnię? Co to za jeden, jeśli go tak dobrze znasz?
– Jakże? Przecież to zacny chłop, którego ludziska zwą Robin Hoodem, tenże sam…
– Na Boga! – ryknął kotlarz grubym głosem jak rozsierdzony byk – to ty widziałeś, że wchodzę z nim do twojej oberży, ja, solidny, uczciwy rzemieślnik, i nie ostrzegłeś mnie przed nim, choć wiesz, kto to taki! O, ręka mnie świerzbi, żeby ci rozkwasić tę szelmowską łepetynę! – porwał maczugę i spojrzał na oberżystę, jakby go chciał zabić na miejscu.
– Nie! – krzyknął oberżysta, osłaniając się ręką, gdyż bał się ciosu. – Skąd mogłem wiedzieć, że waść go nie znasz?
– Dziękuj Bogu – powiedział kotlarz – że ze mnie cierpliwy człowiek i nie rozwalę ci łysego łba, inaczej nie oszukałbyś więcej żadnego klienta. A tego łotra, Robin Hooda… już ja go znajdę i jak mu nie poprzetrącam gnatów, to porąb moją maczugę na podpałkę i zwij mnie babą. – Co mówiąc, zaczął się zbierać do odejścia.
– Hola – zawołał oberżysta, rozczapierzając ręce, jakby zaganiał gęsi, gdyż chęć zysku dodała mu odwagi – nie pójdziesz, dopóki nie zapłacisz rachunku.
– A on ci nie zapłacił?
– Ani złamanego szeląga! A wypiliście obaj za dobrych dziesięć szylingów. O nie, nie odejdziesz waść bez zapłaty, spróbuj, a nasz dobry szeryf dowie się o tym.
– Kiedy nie mam czym zapłacić, przyjacielu luby – rzekł kotlarz.
– Tylko nie „luby” – odparł oberżysta. – Luby to ja nie jestem, kiedy mam stracić dziesięć szylingów! Zapłać, co się należy, żywą gotówką, a jak nie, to dawaj kubrak, torbę i młot. Bogiem a prawdą i tak stracę na tym. Nie, bratku, mam dobrego psa, rusz się tylko, a poszczuję go na ciebie. Magda, spuść Briana, jeśli ten jegomość zrobi choć krok.
– Nie trzeba – zawołał kotlarz; wędrując po kraju, poznał psy na własnej skórze. – Bierz, co chcesz, daj mi odejść w spokoju i niech cię zaraza weźmie. Ale niech no złapię tego parszywego łajdaka, przysięgam, że zapłaci z nawiązką za wszystko.
To rzekłszy, ruszył w stronę lasu, burcząc pod nosem, a oberżysta z żoną i córką patrzyli za nim i, kiedy znikł im z oczu, wybuchnęli śmiechem.
– Oporządziliśmy z Robinem zgrabnie tego osła – zauważył oberżysta.
Zdarzyło się, że Robin szedł właśnie przez las, zmierzając do Fosse Way, aby zobaczyć, co dzieje się na tym trakcie, gdyż księżyc był w pełni i noc zapowiadała się jasna. Ściskał w garści dębową pałkę, przez plecy miał przewieszony róg. Kiedy tak sobie szedł, pogwizdując, leśną ścieżką, nie wiedział, że z przeciwnej strony nadchodzi kotlarz, który burczał pod nosem i potrząsał głową jak rozsierdzony byk. Na zakręcie wpadli raptem na siebie i znaleźli się oko w oko. Chwilę stali obaj zaskoczeni, aż odezwał się Robin.
– Witaj, ptaszku – powiedział ze śmiechem – jak ci piwko smakowało? Nie zaśpiewasz mi nowej piosenki?
Kotlarz zrazu nic nie odpowiedział, tylko spoglądał na Robina spode łba.
– Ha – odezwał się wreszcie – bardzo się cieszę, że cię spotkałem. Jak ci zaraz nie pogruchoczę gnatów, to masz prawo postawić mi nogę na gardle.
– Z wielką przyjemnością – zawołał wesoło Robin. – Pokaż, co potrafisz, i policz mi gnaty.
Co mówiąc, zacisnął w garści pałkę i stanął gotów do walki. Kotlarz popluł w garść i schwyciwszy swój sękacz, ruszył na przeciwnika. Zadał ze dwa czy trzy ciosy, ale wprędce spostrzegł, że trafiła kosa na kamień. Robin bowiem sparował je gładko i, nim się kotlarz ocknął, pomacał go silnie po żebrach. Zaśmiał się z tego głośno, co tak rozwścieczyło kotlarza, że zamachnął się z całych sił. Robin odparł znów dwa ciosy, ale przy trzecim pałka pękła od siły uderzenia.
– Bądź przeklęta – zawołał Robin, gdy strzaskana pałka wypadła mu z rąk – za to, że mnie tak zawiodłaś w potrzebie!
– Poddaj się – rzekł kotlarz – jesteś moim jeńcem. Jak się nie poddasz, rozkwaszę ci łeb.
Robin Hood nic na to nie odpowiedział, tylko przytknął do ust swój róg i zadął weń po trzykroć, głośno i czysto.
– A trąb sobie, trąb – powiedział kotlarz – i tak pójść musisz ze mną do Nottinghamu, gdzie szeryf rad cię czeka. No, poddajesz się czy mam ci rozłupać makówkę?
– Jak nawarzyłem sobie piwa, to i wypić muszę – rzekł Robin. – Ale nie poddałem się jeszcze nikomu zdrów i cały, nawet bez draśnięcia. A jak sobie pomyślę, to i teraz się nie poddam. Hejże, chłopcy! Żywo do mnie!
Z lasu wypadł Mały John i sześciu zabijaków w jasnozielonych strojach.
– Co się stało, wodzu – zawołał Mały John – że dąłeś w róg tak głośno?
– Widzicie go? – rzekł Robin. – To kotlarz, rad by zawlec mnie do Nottinghamu na szubienicę.
– No, to sam zaraz będzie dyndał – zawołał Mały John i skoczył wraz z innymi schwytać kotlarza.
– Nie trzeba, nie ruszcie go – rzekł Robin – to kawał chwata. Żelazem się para i sam jest twardy jak żelazo, w dodatku ładnie śpiewa ballady. Powiedz no, bracie, przystaniesz do mojej wesołej bandy? Otrzymasz co roku trzy ubrania z zielonego sukna, ponadto czterdzieści marek żołdu, będziesz dzielił z nami wszystko i czeka cię w borze naprawdę wesołe życie. W naszej puszczy nie znamy ni trosk, ni trwóg. Polujemy po królewsku i nie brak nam ni dziczyzny, ni słodkich placków owsianych, twarogu ani miodu. Pójdziesz ze mną?
– Dalibóg, rad do was przystanę – rzekł kotlarz – bo kocham wesołe życie i kocham ciebie, dobry wodzu, chociaż wystrychnąłeś mnie na dudka i pomacałeś po żebrach. Chętnie przyznam, że jesteś mocniejszy i sprytniejszy ode mnie. Przyrzekam ci posłuszeństwo i wierną służbę.
Ruszyli więc wszyscy razem w głąb lasu, do puszczy, gdzie kotlarz miał odtąd zamieszkać. Długo jeszcze śpiewał im swoje ballady, dopóki nie przyłączył się do bandy sławny Allan z Doliny, przy którego cudnym głosie wszystkie inne brzmiały jak krakanie.
Ale o nim dowiemy się w swoim czasie.
II. Zawody łucznicze w mieście Nottingham
Tedy Szeryf rozsierdził się wielce, że nie udało mu się pojmać wesołego Robina, albowiem doszło do jego uszu – jak to zazwyczaj bywa ze złymi nowinami – że ludzie śmieją się z niego i kpią sobie, że chciał urzędowym papierkiem pokonać śmiałego rozbójnika; a nie ma dla człeka nic gorszego, niż stać się pośmiewiskiem. Rzekł tedy szeryf: „Najjaśniejszy nasz król i pan osobiście dowie się o tym, jak banda zbuntowanych rzezimieszków gwałci i lekceważy ustanowione przez niego prawa. A tego sprzedawczyka, kotlarza, jak