– Daj mi miecz do ręki, panie szeryfie, i chociażem ranny, walczyć będę z tobą i całym zastępem, póki mi w piersi stanie tchu.
– Nie, występny łotrze – odparł szeryf przez ramię, spoglądając nań spode łba – nie dostaniesz miecza, tylko zginiesz podłą śmiercią, jak na parszywego zbója przystało.
– To rozwiąż mi tylko pęta, a walczyć będę z wami bez oręża, na gołe pięści. Nie proszę o broń, tylko nie daj mi ginąć tak haniebnie.
Szeryf na to roześmiał się w głos.
– Co, strach cię obleciał? – rzekł. – Wyspowiadaj się lepiej, nikczemny łotrze, bo mam zamiar cię powiesić, i to na rozstaju, aby wszyscy widzieli, jak dyndasz ku uciesze sępów i kruków.
– Ach, ty wywłoko bojaźliwa! – krzyknął Will, zgrzytając zębami. – Ty tchórzu śmierdzący! Niech tylko mój wódz cię spotka, drogo za to zapłacisz! On tobą pogardza, tak jak i wszyscy dzielni ludzie. Czyż nie wiesz, że ty i twoje imię jest pośmiewiskiem wśród całej szlachty? Taki jak ty, tchórzu śmierdzący, nigdy nie pokona śmiałego Robin Hooda.
– Ha! – wrzasnął szeryf z wściekłością. – Tak powiadasz? To ja mam być pośmiewiskiem dla twojego, jak go tam zwiesz, wodza? Poczekaj, już ja z ciebie zrobię pośmiewisko, i to żałosne, bratku, po powieszeniu każę cię poćwiartować. – Spiął konia ostrogą i nie odezwał się więcej do Willa.
Zbliżyli się wreszcie do głównej bramy miejskiej, za którą Stutely ujrzał cudny kraj, zielone doliny i wzgórza, a w oddali przymglone pasmo sherwoodzkich borów. A kiedy zobaczył, jak zachodzące słońce kładzie się na ugorach i łanach, jak powleka czerwienią chaty i zagrody, kiedy usłyszał, jak słodko kląskają na podwieczerz ptaki, a owce pobekują na stokach pagórków, i ujrzał jaskółki śmigające w pogodnych przestworzach – serce mu wezbrało tak, że cały obraz się zamazał, i Will pochylił głowę na pierś, aby nikt nie pomyślał, że się boi, widząc łzy w jego oczach. I stał tak z pochyloną głową, aż minęli bramę i wyjechali z obrębu murów miejskich. A kiedy wreszcie podniósł oczy, serce w nim zatrzepotało i zamarło z radości, ujrzał bowiem twarz jednego z leśnych przyjaciół. Zerknął szybko na boki i wszędzie napotkał dobrze znane twarze, leśni bracia zewsząd napierali na strażników. Raptem krew uderzyła mu na policzki, bo na moment mignął mu w ciżbie sam wódz, a ujrzawszy go, Will zrozumiał, że Robin Hood stawił się na pomoc z całą bandą. Jednakże dzielił go od nich kordon zbrojnej straży.
– Hola, nie pchać się! – krzyknął szeryf potężnym głosem, bo tłum cisnął się zewsząd. – Co wy, chudopachołki, tak na nas napieracie? Nie pchać się, mówię!
Powstało zamieszanie i zgiełk, gdyż ktoś usiłował przepchać się przez kordon do wozu, i Stutely zobaczył, że to Mały John narobił całego bałaganu.
– Nie pchaj się, ty! – krzyknął strażnik, którego Mały John szturchał łokciami.
– Sam się nie pchaj! – zawołał Mały John i wyrżnął strażnika w kark, zwalając go z nóg jak rzeźnik wołu, a sam wskoczył na wóz obok Willa.
– Zmykaj, bracie, gdzie pieprz rośnie, bo zginiesz, Will – rzekł mu – a jeśli trzeba, to i ja z tobą zginę, bo nie doczekałbym się lepszego towarzystwa.
Po czym jednym pociągnięciem noża przeciął mu więzy u rąk i nóg, i Stutely natychmiast dał chodu z wozu.
– Jak mi Bóg miły, znam tego drania! – krzyknął szeryf. – To znany rebeliant! Brać go i nie puszczać z rąk!
Co mówiąc, spiął konia, kierując go na Małego Johna, uniósł się w strzemionach i ciął z całej siły, ale Mały John nurknął pod brzuchem końskim i miecz świsnął tylko przez powietrze.
– Nie, łaskawy panie szeryfie – zawołał, wynurzając się. – Muszę nawet pożyczyć od jaśnie pana miecz. – Zgrabnym ruchem wyrwał szeryfowi oręż z ręki.
– Masz, Stutely – zawołał. – Szeryf pożycza ci swój miecz. Stawaj ramię w ramię, chłopie, i brońmy się, bo pomoc blisko!
– Brać ich – zaryczał szeryf jak rozwścieczony buhaj i natarł na nich koniem, zapominając w furii, że nie ma w ręku broni.
– Strzeż się, szeryfie! – zawołał Mały John i w tejże chwili zagrał przenikliwie róg bojowy, a smukła strzała świsnęła o cal od głowy szeryfa. Zakotłowało się tu i ówdzie, rozległy się przekleństwa, krzyki, jęki i szczęk stali, miecze zabłysły w zachodzącym słońcu, chmara strzał, świszcząc, przecinała powietrze. Jedni krzyczeli: „Na pomoc!”, a drudzy: „Ratunku! Ratunku!”
– Zdrada! – ryknął szeryf wielkim głosem. – Cofać się! Cofać! Bo wytłuką nas do nogi! – I skierował konia w tył przez największą ciżbę.
Robin Hood ze swoją bandą, gdyby tylko chciał, mógł wybić z połowę drużyny szeryfa, ale pozwolił im przedrzeć się przez tłum i zmykać co koń wyskoczy, dla ponaglenia tylko posłał za nimi wiązkę strzał.
– Stójże! – zawołał Will do umykającego szeryfa. – Jak chcesz pojmać Robin Hooda, to bij się z nim.
Ale Szeryf, leżąc prawie na grzbiecie końskim, nie odpowiedział, tylko przynaglił jeszcze konia ostrogą.
Wtedy Will Stutely obrócił się do Małego Johna i patrzył mu w twarz, aż łzy popłynęły mu z oczu, rozpłakał się w głos i całując przyjaciela w oba policzki, mówił:
– O, Mały Johnie, prawdziwy mój przyjacielu, nikogo na świecie nie kocham tak jak ciebie. Nie liczyłem już, że cię jeszcze zobaczę i spotkam tutaj, a nie w raju.
Mały John nie mógł słowa z siebie wydobyć, bo też płakał.
Niebawem Robin Hood skrzyknął swoich ludzi i całą gromadą, z Willem pośrodku, oddalili się wolno w stronę Sherwoodu i znikli, tak jak chmura gradowa znika po przejściu nawałnicy. Pozostawili za sobą dziesięciu ludzi szeryfa, którzy leżeli na polu ranni – jedni lżej, inni ciężej – ale nikt nie wiedział, kto ich powalił na ziemię.
Tak to szeryf Nottinghamu po trzykroć usiłował pojmać Robin Hooda i po trzykroć mu się nie udało; a ostatnim razem najadł się strachu, czując, że omal nie postradał życia; powiedział więc sobie w duchu: „Ci ludzie nie boją się ni Boga, ni diabła, ani króla, ani królewskich namiestników. Wolę już stracić swój urząd niż życie, więc nie będę więcej szukał z nimi zwady”. Zatem przez długi czas siedział w swoim zamku i nie wytykał nawet nosa z komnat, wiecznie ponury nie odzywał się do nikogo, gdyż wstydził się tego, co zaszło w ów pamiętny dzień.
CZĘŚĆ DRUGA,
I. Robin Hood zostaje rzeźnikiem
Po tych wszystkich wydarzeniach, kiedy stało się