Szeryf udał się tam i został dopuszczony przed królewskie oblicze.
– Petycję przed tron twój wnoszę, panie – rzekł, klękając na oba kolana.
– Czegóż to sobie życzysz? – powiedział monarcha. – Posłuchajmy, czego pragniesz, mów.
– O łaskawy mój panie i suwerenie – ozwał się szeryf – w sherwoodzkich borach, w naszym zacnym hrabstwie Nottingham, grasuje bezczelny rozbójnik zwany Robin Hoodem.
– Zaprawdę – rzekł król – postępki jego dotarły nawet do naszych królewskich uszu. To zuchwały i buntowniczy łotr, ale rad przyznam, że rogata i zawadiacka dusza.
– Racz posłuchać tylko, najjaśniejszy panie – rzekł szeryf. – Pewien dzielny człek miał mu doręczyć w moim imieniu nakaz aresztowania z twoją królewską pieczęcią, ale on pobił posłańca i ukradł dokument. Trzebi twą zwierzynę, panie, i grabi twych lennych poddanych nawet na najszerszych gościńcach.
– Jakże to! – rozsierdził się król. – Czego ty ode mnie wymagasz? Toś ty ściągnął tu z wielkim zastępem zbrojnych i pachołków, a nie potrafisz osaczyć bandy zwykłych rzezimieszków w swoim własnym hrabstwie! Czego ty ode mnie wymagasz? Czy nie jesteś moim szeryfem? Czy moje prawa nie są w mocy w hrabstwie Nottingham? To na własną rękę nie możesz poskromić tych, co się im sprzeniewierzają albo szkodzą tobie czy innym? Idź, idź no stąd i pomyśl sobie dobrze. Sam wynajdź jakiś fortel, a nam nie zawracaj więcej głowy. Ale bacz no, panie szeryfie, bo ja nie dopuszczę, aby ktokolwiek w królestwie gwałcił moje prawa, jeśli nie potrafisz zagwarantować im posłuchu, to nic mi po takim szeryfie. Więc staraj się dobrze, powiadam, albo źle się to skończy dla ciebie i dla wszystkich łotrowskich rozbójników w hrabstwie Nottingham. Nie tylko śmiecie, ale i ziarno ginie z powodzią.
Szeryf odszedł z ciężkim i zbolałym sercem i przeklinał w duchu wystawność swojej świty, pojął bowiem, że król się rozgniewał, iż mając tylu ludzi, nie potrafi wymusić posłuchu ani prawa. Więc kiedy noga za nogą wracali do Nottinghamu, szeryf, pełen troski, pogrążył się w myślach. Nie odzywał się do nikogo i nikt nie śmiał mu przerywać, tylko cały czas głowił się, jakim fortelem pojmać Robin Hooda.
– Mam! – krzyknął niespodzianie, waląc się dłonią po udzie. – Mam! Jazda, chłopcy, wracajmy do Nottinghamu co koń wyskoczy. I zakarbujcie sobie moje słowa: nie miną dwa tygodnie, jak ten podły łotr, Robin Hood, znajdzie się ślicznie w lochach Nottinghamu.
Ale jaki to fortel szeryf wydumał?
Tak jak lichwiarz bierze na ząb każdą monetę, aby sprawdzić, czy nie jest fałszywa, tak też szeryf – gdy wlekli się smętnie w powrotnej drodze do Nottinghamu – obracał w głowie pomysł po pomyśle, ale w każdym znajdował jakieś braki. Zadumał się wreszcie nad śmiałością Robina i nad tym, że zapuszczał się on często nawet w obręb murów miejskich, o czym szeryfowi było wiadomo.
„Ha, gdybym tylko podkusił Robina – myślał szeryf – do pokazania się w pobliżu miasta, to tak capnę go za kołnierz, że więcej mi się nie wywinie”. I raptem zaświtało mu w głowie, że gdyby ogłosił wielkie zawody łucznicze ze wspaniałą nagrodą, to zawadiacki temperament Robina skusi go do wzięcia w nich udziału. Na tę myśl wykrzyknął: „Mam!” i trzepnął się z radości po udzie.
Kiedy tylko wrócił szczęśliwie do Nottinghamu, rozesłał posłańców na cztery strony świata, aby obwieścili po grodach, wsiach i osadach wielkie zawody łucznicze, do których stanąć może każdy, kto umie naciągnąć cięciwę, a zwycięzcę czeka kuta strzała ze szczerego złota.
Wieści o tym dotarły do Robina, gdy bawił akurat w mieście Lincoln. Natychmiast pospieszył do sherwoodzkich borów, zwołał swoją drużynę i odezwał się do nich w te słowa:
– Posłuchajcie, chłopcy, co za wiadomość przynoszę z Lincolnu. Nasz druh serdeczny, szeryf Nottinghamu, obwieścił zawody łucznicze, rozesłał gońców po całej okolicy – nagrodę stanowić ma śliczna, złota strzała. Dalibóg, rad bym, aby ktoś z nas ją wygrał, bo piękna to nagroda i szczodrze ufundowana przez naszego zacnego przyjaciela, szeryfa. Więc bierzmy łuki i kołczany i spieszmy co żywo, bo czuję, chłopcy, świetną zabawę. Co na to powiecie?
Powstał młody Dawid z Doncasteru i rzekł:
– Racz posłuchać, wodzu, czego się dowiedziałem. Przybywam prosto od naszego przyjaciela Eadoma z oberży „Pod Błękitnym Dzikiem” i tam słyszałem wszystko o tych zawodach. Ale wiem od niego, wodzu, a on z kolei od sługi szeryfa, Ralfa Blizny, że tenże parszywy szeryf zastawił tylko na ciebie pułapkę i niczego więcej nie pragnie, jak żebyś się pokazał na tych zawodach. Więc nie idź tam, wodzu, bo wiem dobrze, że chcą ci zrobić krzywdę, ale zostań w lesie, inaczej wszyscy gorzko pożałujemy.
– Tak… – rzekł Robin – mądry z ciebie chłopak, słyszysz, co trzeba, i milczysz, kiedy trzeba, jak na prawdziwego rycerza leśnego przystało. Ale czy pozwolimy, aby mówiono, że szeryf Nottinghamu napędził strachu Robin Hoodowi i stu czterdziestu łucznikom, jakich nie zna cała Anglia? Nie, Dawidzie, to, co mówisz, sprawia tylko, że mam jeszcze większą chrapkę na nagrodę niż przedtem. Ale cóż powiada nasz dobry bajarz, Swanthold? Czyż nie tak: „Niecierpliwy gębę sobie sparzy, a głupiec, jak wleci do dołu, dopiero otwiera oczy”? Tak rzecze, dalibóg, przeto i my podstępem odpowiedzmy na podstęp. Niechaj jedni z was przebiorą się za wędrownych mnichów, inni za wieśniaków, inni za kotlarzy czy żebraków, ale niech każdy dopilnuje łuku albo miecza na wszelki wypadek. Co do mnie, zmierzę się z zawodnikami o tę złotą strzałę, a jak wygram, to zawiesimy ją na naszym dębie ku uciesze całej drużyny. No, jak wam się podoba mój plan, chłopcy?
– Dobry! Dobry! – odkrzyknęli z całego serca.
Piękny widok stanowiło miasto Nottingham w dniu zawodów łuczniczych. Wzdłuż zielonej łąki za murami wzniesiono wysokie trybuny dla rycerzy i dam, hrabiów i hrabianek, zamożnych mieszczan i ich żon, nikt bowiem poza wysoko postawionymi nie miał prawa zasiadać na trybunach. Nieopodal tarczy strzelniczej stało podium, udekorowane wstęgami, szarfami i wieńcami kwiatów, dla szeryfa i jego małżonki. Na jednym końcu majdanu stała tarcza, na drugim – namiot w pasy, z którego masztu powiewały różnobarwne proporce i chorągiewki. Wewnątrz rozpierały się antałki piwa, którym każdy łucznik mógł się raczyć bezpłatnie, jeżeli miał ochotę przepłukać sobie gardło.
Po drugiej stronie majdanu, naprzeciwko trybun, ustawiono ogrodzenie, aby zebrana tu hołota nie pchała się na stadion. Choć pora była wczesna, trybuny już się zapełniły możnymi tego świata, którzy napływali wciąż karetami albo na wierzchowcach w takt wesołego pobrzękiwania srebrnych dzwoneczków na uzdach; ściągał z nimi i skromny ludek, który rozsiadał się albo pokładał na trawie za ogrodzeniem. A w wielkim namiocie łucznicy gromadzili się po dwóch, po trzech; jedni przechwalali się dawnymi sukcesami, inni starannie sprawdzali łuki, cięciwy, czy się nie strzępią, strzały, czy nie są przypadkiem spaczone, tylko proste i dobre, albowiem ani łuk, ani strzała nie powinna zawieść w takiej chwili i przy takiej nagrodzie. I nigdy jeszcze nie zgromadziło się tylu asów, co w Nottinghamie tego dnia; co najznakomitsi łucznicy Albionu stawili się na owe zawody. Był tam Gill, zwany „Czerwonym Kołpakiem”, najlepszy ze strzelców szeryfa, i Diccon Cruikshank z Lincolnu, i Adam Dell, rodem z Tamworth, z siódmym krzyżykiem na karku,