Wesołe przygody Robin Hooda. Howard Pyle. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Howard Pyle
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Книги для детей: прочее
Год издания: 0
isbn: 978-83-7791-991-0
Скачать книгу
co ty powiesz! – zawołał skwapliwie kotlarz. – A dyć gadaj szybko. Jako widzisz, jestem kotlarz, a w moim fachu człek się robi łasy na wieści niczym katabas na szelągi.

      – No to słuchaj, co ci powiem – rzekł Robin – ale trzymaj się dzielnie, bo wieści są paskudne, bracie. Doszło do moich uszu, że dwaj kotlarze siedzą w dybach za picie miodu i piwa!

      – A niech cię zaraza zeżre, ciebie i twoje wieści, ty parszywy psie – zawołał kotlarz – bo źle się wyrażasz o dobrych ludziach. Ale to naprawdę smutna wiadomość, kiedy dwóch siedzi w dybach.

      – Nie, bracie – powiedział Robin – mylisz się, słyszałeś dzwon, ale nie wiesz, gdzie on. Wiadomość jest smutna, bo tylko dwóch siedzi w dybach, a reszta swobodnie szwenda się po kraju.

      – O, na cynowy półmisek świętego Dunstana – zawołał kotlarz – mam wielką ochotę policzyć ci gnaty za ten podły żart. Ale jeśli ludzi pakują w dyby za picie miodu i piwa, to liczę, że i ciebie ta przyjemność nie ominie.

      Zaśmiał się Robin szeroko i zawołał:

      – Brawo, kotlarzu, brawo! Ależ twój dowcip jest jak piwo, zaczyna się pienić, kiedy dobrze ścierpnie. Chodźże więc ze mną prościuteńko „Pod Błękitnego Dzika” i jak potrafisz tyle wypić, na ile wyglądasz, a głowę dam, że mnie nie zawiedziesz, to przygotuj gardło na taki napitek, że lepszego nie ma w całym szerokim hrabstwie Nottingham.

      – O, jak Boga kocham – powiedział kotlarz – dobry z ciebie chłop mimo parszywego języka. Przypadłeś mi do serca, kochasiu, jeśli zaraz nie pójdę z tobą „Pod Błękitnego Dzika”, możesz mnie zwać śmierdzącym poganinem.

      – Opowiedz mi, co w świecie słychać, przyjacielu – rzekł Robin, kiedy tak wędrowali razem. – Kotlarze, moim zdaniem, są tak naszpikowani wiadomościami jak prosię farszem.

      – Masz szczęście, że pokochałem cię jak brata, mój ty zuchu – rzekł kotlarz – inaczej nic bym ci nie opowiedział. Bo przebiegły jestem, człeku, i czeka mnie tak poważne zadanie, że wytężyć muszę cały dowcip. Idę właśnie na poszukiwanie śmiałego rozbójnika, którego tutejsi ludzie zwą Robin Hoodem. W sakwie mam nakaz aresztowania, słowo daję, pięknie wypisany na pergaminie i z wielką czerwoną pieczęcią na znak, że jest prawomocny. Gdyby mi się tylko udało spotkać tego Robin Hooda, położę na nim areszt, a jakby nie posłuchał, to spiorę go tak, aż wszystkie jego żebra zaczną wrzeszczeć: „Amen”. Ale ty mieszkasz w tych stronach, może znasz go osobiście, przyjacielu?

      – A owszem, znam go trochę – rzekł Robin. – Widziałem go nawet dzisiaj. Ale ludziska powiadają, kotlarzu, że z niego zwykły zbój, ponury i chytry. Lepiej pilnuj swego nakazu, człeku, bo jeszcze ci go ukradnie z twojej własnej sakwy.

      – Niech tylko spróbuje! – krzyknął kotlarz. – Może on i chytry, ale jam też nie w ciemię bity. Niechbym go spotkał oko w oko! – i potrząsnął swoją maczugą. – Ale jak on wygląda, chłopcze?

      – Do mnie podobny – zaśmiał się Robin – z wzrostu i postawy, a wiekiem prawie mój rówieśnik i oczy ma też niebieskie jak moje.

      – E, tam – powiedział kotlarz – z ciebie jeszcze całkiem młody chłopak. Wyobrażam sobie, że to tęgi i brodaty człek, nottinghamczycy tak się go boją.

      – Pewno, że jest młodszy od was i nie taki postawny – powiedział Robin. – Ale powiadają, że umie nieźle młócić pałką.

      – Możliwe – odparł śmiało kotlarz – ale ja lepiej potrafię, czyż nie pokonałem Szymona z Ely na jarmarku w Hertfordzie? Ale jeśli znasz go, mój ty zuchu, może poszedłbyś i zaprowadził mnie do niego? Czterdzieści szczerozłotych dukatów obiecał mi szeryf, jeśli położę areszt na tym łotrzyku, dziesięć będzie dla ciebie, jak mi go wskażesz.

      – Dobrze, zgoda – rzekł Robin. – Ale pokaż mi ten glejt, człeku, żebym zobaczył, czy coś wart, czy nie.

      – O, tego nie pokażę nawet rodzonemu bratu – odparł kotlarz. – Nikt mego glejtu nie zobaczy, póki go nie przywalę tamtemu na amen.

      – Niech ci będzie – rzekł Robin. – Chociaż jeśli nie mnie, to sam nie wiem, komu go pokażesz. Ale oto i oberża „Pod Błękitnym Dzikiem”, wejdźmy i skosztujmy wybornej październikówki.

      Przyjemniejszej gospody niż ta nie znalazłoby się w całym hrabstwie Nottingham. Żadnej nie otaczały takie piękne drzewa ani nie oplatał tak gęsto wonny powój; w żadnej nie było tak dobrego piwa ani tak musującego miodu; a w zimie, kiedy wył północny wiatr i zamieć hulała wśród żywopłotów, nigdzie nie znalazło się tak buzującego ognia na kominie jak w „Błękitnym Dziku”. O takiej porze nieraz zbierała się zacna kompania szlachty czy kmieci, zasiadali przy trzaskającym ogniu, dogadując sobie wesoło, kiedy pieczone jabłuszka bulgotały w garncach piwa na kominie. Robin Hood i jego banda świetnie znali tę oberżę, bo tam właśnie zbierali się gromadnie, z Małym Johnem, Willem Stutely’em albo młodym Dawidem z Doncasteru, kiedy cały las tonął w śniegu. Co do oberżysty, ten umiał trzymać język za zębami, bo wiedział aż za dobrze, z czego chleb je, gdyż Robin i jego banda byli najlepszymi klientami, nie pili na kredyt, tylko płacili zawsze żywą gotówką. Toteż kiedy Robin Hood i kotlarz weszli do gospody i zawołali głośno o dwa garnce piwa, nikt by nie poznał po oberżyście, że kiedykolwiek widział rozbójnika na oczy.

      – Poczekaj tu chwilkę – zwrócił się Robin do kotlarza – pójdę dopilnować, żeby nasz gospodarz utoczył nam piwa z właściwej beczki, bo ma przednią październikówkę, dobrze wiem, i to warzoną przez samego Witholda z Tamworth.

      To rzekłszy, poszedł do komory i szepnął oberżyście, żeby zaprawił piwo flamandzką gorzałką. Tamten to zrobił i przyniósł im dwa garnce.

      – Jak Boga kocham – odezwał się kotlarz, pociągnąwszy sobie setnie – ten ci Withold z Tamworth… piękne saskie imię, żebyście wiedzieli… warzy takie piwo, jakiego jeszcze nigdy nie miał w ustach sam Wat Maczuga.

      – Pij, człeku, pij – wołał Robin, sam ledwie maczając usta. – Hej, gospodarzu, przynieście mojemu przyjacielowi jeszcze garniec tego samego. Czekamy na śpiewkę, wesoły druhu.

      – A zaśpiewam ci, miły bracie, zaśpiewam – rzekł kotlarz. – Odkąd żyję, nie kosztowałem takiego piwa. Jak Bozię kocham, jeszcze mi szumi w głowie! Przybliżcie się, pani gospodyni, jeśli chcecie posłuchać, a i ty dzieweczko miła, bo najlepiej mi się śpiewa, jak tylko spojrzą na mnie śliczne oczęta.

      Zaintonował starą balladę z czasów dobrego króla Artura, zwaną Ślub sir Gawaine’a, a kiedy śpiewał, wszyscy słuchali tej wspaniałej opowieści o szlachetnym rycerzu i jego poświęceniu dla monarchy. Ale zanim doszedł do ostatniej zwrotki, w głowie mu zaszumiało i język zaczął mu się plątać od gorzałki zmieszanej z piwem. Bełkotał, mamrotał, głowa zaczęła mu się kiwać, aż zasnął tak twardo, jakby miał się nigdy nie obudzić.

      Wtedy Robin Hood zaśmiał się gromko i zwinnymi palcami wysupłał szybko z sakwy kotlarza nakaz aresztowania.

      – Sprytnyś, bo sprytny, kotlarzu – mruknął przy tym – ale nie tak sprytny jak ten przebiegły zbój, Robin Hood.

      Przywołał oberżystę i rzekł mu:

      – Masz tu dziesięć szylingów, poczciwy człeku, za pyszną zabawę, jaką nam tu zgotowałeś. A zaopiekuj się dobrze swoim miłym gościem. Kiedy się obudzi, zażądaj i od niego dziesięciu szylingów, a jak nie będzie miał, to za zapłatę możesz mu wziąć torbę, młot i kapotę nawet. Tak karzę tych, którzy ośmielają się ze mną zadzierać. A co do