Szeryf zachmurzył się i cały cech rzeźników za nim, nikt się nie roześmiał prócz Robin Hooda, tylko niektórzy mrugali do siebie łobuzersko.
– Hej, napełnijcie puchary! – zawołał Robin. – Radujmy się póki czas, bo człek to proch jeno i dzisiaj żyje, jutro gnije. Więc mówię, jak już żyć, to wesoło. Nigdy nie spuszczajcie nosa na kwintę, panie szeryfie. Kto wie, czy jeszcze nie pochwycisz Robin Hooda, jeśli tylko mniej będziesz żłopał wina i małmazji, jeśli brzucho ci trochę sklęśnie i we łbie ci się przejaśni. Bądź wesół, człeku.
Szeryf roześmiał się, ale jakby nie w smak mu były te żarty, a rzeźnicy poszeptywali jeden do drugiego: „Dalibóg, nie widzieliśmy jeszcze takiego narwańca i hulaki. Szeryf gotów się wściec, jak tak dalej pójdzie”.
– Coście tacy smutni? – zawołał Robin. – Weselcie się, bracia. Szylingów nie liczcie, bo stawiam tę kolejkę, choćby miała kosztować dwieście funtów z okładem. Więc niechaj nikt gęby nie krzywi ani nie grzebie palcem w sakiewce, bo klnę się, że ni rzeźnik, ni szeryf grosza nie zapłaci za tę całą ucztę.
– A toś serdeczny kompan – rzekł szeryf – i pewno musisz mieć moc bydła rogatego i ziemi, że tak hojnie szafujesz złotem.
– A pewno, pewno, że mam – zaśmiał się Robin – bydła rogatego więcej niż pięćset sztuk mam ja i bracia moi, i nawet jednego bydlątka sprzedać się nam nie udało, inaczej nie zostałbym rzeźnikiem. A co do mej posiadłości, to nigdy nie pytałem rządcy, ile akrów posiadam.
Szeryf na to zamrugał oczami i zachichotał w duchu.
– Wiesz co, zacny młodzieńcze – rzekł – jeśli masz trudności ze sprzedaniem bydła, to może ja ci znajdę nabywcę, który ci ulży w kłopocie. Kto wie, czy nie o sobie mówię, bo kocham młodych i lubię ich wspierać na drodze życia. No, na ile szacujesz swoje bydło rogate?
– Hm, warte jest co najmniej pięćset funtów – rzekł Robin.
– Ho, ho – odparł wolno szeryf, jakby się w duchu zastanawiał – lubię cię szczerze i rad bym ci pomóc, ale pięćset funtów to nie bagatela. Poza tym nie mam tyle przy sobie. Ale dam ci za to trzysta funtów w szczerym srebrze i złocie.
– Ach, ty lichwiarzu stary! – zawołał Robin. – Dobrze wiesz, że takie stado warte jest siedemset funtów i więcej, a nawet i to za mało. Jak ci nie wstyd, z siwizną na skroni i z jedną nogą w grobie, żerować na szaleńczej fantazji młodzieńca?
Szeryf spojrzał na niego spode łba.
– Nie patrz tak na mnie, jakbyś się nachłeptał gorzkiego piwa, człeku – rzekł Robin. – Przyjmuję twoją ofertę, bo pieniądz jest bardzo potrzebny mnie i moim braciom. Prowadzimy wesołe życie, a to kosztuje niemało, więc ubiję z tobą interes. Ale pamiętaj, żebyś przyniósł uczciwe trzysta funtów, bo nie ufam takim, co robią interesy na gorąco.
– Gotówkę wezmę ze sobą – rzekł szeryf. – Ale powiedz mi, jak cię zwać, zacny młodzieńcze?
– Zwę się Robert z Locksley – odparł śmiały Robin.
– W takim razie, cny Robercie – powiedział szeryf – wybiorę się dzisiaj obejrzeć twe rogate stado. Ale najpierw mój sekretarz przygotuje pismo, w którym ty się zobowiążesz do sprzedaży, bo nie dostaniesz gotówki bez bydła w zamian.
Robin roześmiał się znów.
– No, dobra – zawołał, przybijając z szeryfem interes. – Doprawdy, moi bracia będą ci wdzięczni za te pieniądze.
Tym sposobem ubito interes; ale rzeźnicy mówili między sobą, że to parszywy podstęp ze strony szeryfa, wyłudzić taki majątek od biednego narwańca.
Po południu szeryf dosiadł konia i spotkał się z Robin Hoodem, który czekał nań za bramą, gdyż sprzedał kupcowi swoją kobyłę i wóz za dwie marki. Wyruszyli w drogę, szeryf jechał konno, a Robin biegł, trzymając się strzemienia. Wydostali się za miasto i spieszyli tak zakurzonym traktem, śmiejąc się i żartując jak dwaj starzy przyjaciele, ale szeryf powtarzał sobie w duchu: „Wypomniałeś mi Robin Hooda, lecz ten żart drogo cię będzie kosztował, bratku, całe czterysta funtów, głupcze”. Bo myślał, że co najmniej tyle zarobi na całym interesie.
Wędrowali tak, aż znaleźli się na skraju sherwoodzkich borów, w które zapuszczała się droga. Szeryf rozejrzał się na wszystkie strony, odeszła go ochota do żartów i spoważniał zaraz.
– Niech nas ręka boska broni – rzekł – i strzeże od łotra zwanego Robin Hoodem.
Towarzysz jego roześmiał się w głos.
– Niechaj wasza wielmożność – rzekł – pozbędzie się niepokoju, bo dobrze znam Robin Hooda i gwarantuję, że dzisiaj nie więcej wam od niego grozi niż ode mnie.
Szeryf spojrzał na niego z ukosa, powiadając sobie w duchu: „Wcale mi się nie podoba, że jest za pan brat z tym rozbójnikiem, i wolałbym trzymać się z dala od sherwoodzkich borów”.
Jednakże im dalej zagłębiali się w las, tym bardziej szeryf stawał się małomówny. Trakt skręcał gwałtownie i kiedy wynurzyli się zza zakrętu, przecięło im drogę, stąpając lekko, stado jeleni. Robin Hood przybliżył się do szeryfa i pokazując palcem, rzekł:
– To właśnie moje bydło rogate, jaśnie panie szeryfie. Nie podoba się panu? Takie piękne i tłuste stado?
Szeryf na to gwałtownie ściągnął wodze.
– Słuchaj, bratku – rzekł – wolałbym nie być w tym lesie, bo nie odpowiada mi twoje towarzystwo. Idź sobie swoją drogą, przyjacielu, pozwól, że ja pójdę swoją.
Ale Robin zaśmiał się tylko i schwycił szeryfowego konia za uzdę.
– Nie – zawołał – poczekaj chwilkę, bo chciałbym, abyś poznał moich braci, którzy wraz ze mną posiadają te dorodne stada.
To rzekłszy, przycisnął do ust swój róg i po trzykroć zatrąbił wesoło. W jednej chwili wypadła na drogę setka ludzi z Małym Johnem na czele, sadząc wielkimi susami.
– Czego sobie życzysz, wodzu? – zapytał Mały John.
– Jakże – odparł Robin – nie widzisz, że sprowadziłem zacnego gościa do nas na ucztę? A, wstyd! Czyż nie poznajesz naszego dobrego i czcigodnego pana, szeryfa Nottinghamu? Bierz wodze, Mały Johnie, i prowadź szeryfa, który nas zaszczyca, przyjmując zaproszenie na ucztę.
Cała banda z szacunkiem zamiotła kołpakami ziemię, bez uśmiechu i całkiem poważnie; Mały John chwycił za uzdę i prowadził wierzchowca coraz głębiej w las; całe bractwo maszerowało w ordynku, a Robin Hood towarzyszył szeryfowi z kołpakiem w ręce.
Szeryf nie odezwał się ni słowem, tylko rozglądał się wokół, jak człek raptownie obudzony ze snu; a kiedy spostrzegł, że wiodą go w najgłębszą głuszę, serce uciekło mu w pięty, bo pomyślał: „Ani chybi zabiorą mi trzysta funtów, dobrze, jeśli nie przypłacę głową, bo niejeden raz dybałem na ich życie”. Ale wszyscy wyglądali pokornie i cicho, i nie spotkała go nawet najmniejsza pogróżka, jakby nikt nie miał zamiaru nastawać na jego życie czy mienie.
Dotarli wreszcie na polanę, gdzie patriarchalny dąb szeroko rozpościerał konary. Robin zasiadł pod nim na tronie z mchu, a szeryfowi wskazał miejsce po prawicy.
– Bierzcie się do dzieła, chłopcy, a żywo – rzekł Robin – podajcie najlepsze