– Biada, luby przyjacielu – powiedział, chcąc się przypochlebić wysokiemu i silnemu mężczyźnie, jakim był kucharz – widzisz, co ten podły łotr, Reynold Zielonolistny, narobił? Włamał się do spiżarni naszego pana i tak trzepnął mnie w ucho, aż myślałem, że ducha wyzionę. Kucharzu zacny, szczerze cię lubię, dostaniesz codziennie pełen garniec najprzedniejszego wina, boś jest starym i wiernym sługą. Ponadto, dobry kucharzu, mam tu dziesięć szylingów, które pragnę ci podarować. Ale powiedz, czy cię nie boli, aby taki przybłęda, jak ten Reynold Zielonolistny, obżerał się na naszych oczach tak bezczelnie?
– A boli, czemu nie – odparł dzielnie kucharz, w którym obudziła się sympatia do marszałka z chwilą, gdy ten wspomniał o winie i dziesięciu szylingach. – Niech waszmość zmyka do swojej komnaty, a ja już wyciągnę tego Zielonochłystka za uszy. – Co mówiąc, odłożył szpikulec rożna i dobył miecza z pochwy wiszącej u pasa. Wówczas marszałek czmychnął czym prędzej, gdyż nie znosił widoku nagiej stali.
Kucharz podszedł wprost do pokiereszowanych drzwi spiżarni i ujrzał przez dziurę Małego Johna, akurat jak ten zakładał sobie serwetkę pod brodę i zabierał się do ucztowania.
– Jakże to, Reynoldzie Zielonolistny? – zagadnął. – Dalibóg, poczynasz sobie nie lepiej niż zbój. Wyłaź stąd w te pędy, człeku, albo poćwiartuję cię jak prosię.
– Ani mi się śni, kucharzu. Zachowuj się przyzwoiciej, bo nauczę cię rozumu. Na ogół łagodny jestem jak baranek, ale jak mi ktoś chce sprzątnąć mięso sprzed nosa, tom wściekły jak lew, jako żywo.
– Lew, nie lew – rzekł waleczny kucharz – ale wyłaź, bratku, albo jesteś śmierdzącym tchórzem i złodziejem.
– Ha! – krzyknął Mały John – od tchórzów nikt mnie nie wyzywał! Więc pilnuj się, kucharczyku, bo zaraz poznasz, co to wściekły lew. Ostrzegałem cię.
Po czym też dobył miecza i wylazł ze spiżarni. Przybrali szermiercze pozy i z wolna następowali na siebie z ponurymi i złymi minami, ale raptem Mały John opuścił ostrze.
– Powstrzymaj się, cny kucharzu! – zawołał. – Bo widzisz, przyszło mi na myśl, że nie godzi się nam walczyć ze sobą, gdy smakowite wiktuały czekają tak blisko i uczta jak dla nas dwóch wymarzona. Wiesz co, przyjacielu, myślę, że powinniśmy uraczyć się tą ucztą znakomitą, zanim staniemy do boju. Co ty na to, wesoły kucharzu?
Na tę mowę kucharz poskrobał się po głowie i oczami w rozterce błądził, bo przepadał za ucztowaniem, wreszcie odetchnął głęboko i rzekł do Małego Johna:
– Zgoda, przyjacielu, twój plan całkiem mi przypadł do gustu. Więc powiadam, chłopcze miły, ucztujmy z całego serca, bo jeden z nas wieczerzać dziś może w raju.
Więc wsunęli miecze w pochwy i udali się do spiżarni. Gdy zasiedli, Mały John wydobył sztylet i ciachnął nim kawał placka.
– Głodnego trzeba nakarmić – powiedział – więc częstuję cię, kochasiu, bez ceregieli.
Ale kucharz nie pozostał w tyle, natychmiast uraczył się potężną porcją pasztetu. Nie zamienili więcej ni słowa, wykorzystując gębę na właściwsze cele. Ale choć nie odzywali się do siebie, spoglądali jeden na drugiego, myśląc sobie, że ten po drugiej stronie stołu to najdzielniejszy chłop, jakiego się w życiu widziało.
Wreszcie – po długim, długim czasie – kucharz westchnął głęboko, jakby z wielkim żalem i wytarł ręce w serwetkę, bo nie mógł więcej jeść. Mały John też miał już dosyć, gdyż odsunął na bok pasztet, jakby mówiąc: „Zbrzydłeś mi, przyjacielu”. Po czym wziął do ręki garniec wina i powiedział:
– No, bracie, klnę się na wszystkie świętości, że nie miałem jeszcze takiego kompana przy stole jak ty. Twoje zdrowie! – Podniósł garniec do ust, przechylił głowę i wlał sobie do gardła z pół kwarty wina. Podał garniec kucharzowi, który odwzajemnił mu się toastem za jego zdrowie i udowodnił, że wcale nie ustępuje Małemu Johnowi ni w jedzeniu, ni w piciu.
– Masz przyjemny głos, wesoły druhu – rzekł Mały John. – Wyobrażam sobie, że pięknie śpiewasz ballady. Może nie?
– A podśpiewuję sobie od czasu do czasu – odparł kucharz – ale sam nie zaśpiewam.
– Ma się rozumieć – rzekł Mały John – byłoby to nieładnie z mojej strony. Kropnij ty najpierw swoją śpiewkę, a potem ja swoją. Zobaczymy, która lepsza.
– Zgoda, kochasiu – powiedział kucharz. – A słyszałeś kiedy skargę opuszczonej pasterki?
– Nie, jako żywo – odparł Mały John. – Ale śpiewaj, to posłucham.
Kucharz najpierw pociągnął tęgo z garnca, odchrząknął i nad podziw pięknie zaśpiewał:
SKARGĘ OPUSZCZONEJ PASTERKI
W czas wiosny, gdy się liść zieleni,
Gdy ptaszki się kojarzą w pary,
Skowronek śpiewać się nie leni
I drozd – czy młody, czy li stary –
Samotna Filis pod wierzbiną
Śpiewa i łzy jej z oczu płyną:
„Oj, wierzbo, wierzbo, moja wierzbo!
Z gałązek twoich wianek splotę
Niech skryje włosy moje złote!”
Drozd przyhołubił sobie żonę
I gołąb też już gniazdko wije –
Mój Robin w inną odszedł stronę
I innej rzuca się na szyję,
Tak więc usiadłam pod wierzbiną
I śpiewam. Z oczu łzy mi płyną:
„Oj, wierzbo, wierzbo, moja wierzbo!
Z gałązek twoich wianek splotę
I skryję włosy moje złote!”
Lecz śledź z przybrzeżnej, bliskiej wody
Nie gorszy jest od morskich śledzi –
I patrzcie – już Korydon młody
U boku pięknej Filis siedzi –
A choć są razem pod wierzbiną,
Łzy z oczu jakoś jej nie płyną –
„Oj wierzbo, wierzbo, moja wierzbo!
Z gałązek wianka już nie splotę,
Odsłaniam włosy moje złote”.
– Dalibóg! – zawołał Mały John – zacna to pieśń, a i prawdę niebłahą zawiera.
– Cieszę się, że ci się spodobała – powiedział kucharz. – A teraz twoja kolej, bo nie wypada radować się samemu albo śpiewać, a drugich nie posłuchać.
– Zaśpiewam ci więc pieśń o chwackim rycerzu z dworu króla Artura. O takim, co wyrwał cierń z serca, nie nadziewając się zaraz na drugi, jak ta twoja Filis. Bo widzi mi