Mały John przebrał się zatem w szkarłat od stóp do głów i wyruszył na wielki jarmark w Nottinghamie.
Wesołe dni nastały w czas jarmarku w Nottinghamie. Zielone łąki u głównej bramy miasta mieniły się od straganów poustawianych w rzędy, od kolorowych namiotów, chorągiewek i girland. Tłumy ściągnęły ze wszystkich okolic, zarówno możni, jak i pospólstwo. W niektórych namiotach wesołe kapele przygrywały do tańca, w innych lał się miód i piwo, a w jeszcze innych sprzedawano słodycze i specjały. Zabawa wyszła i poza stragany, na murawę, gdzie minstrele2 śpiewali dawne ballady, brzdąkając na harfie, albo zapaśnicy walczyli ze sobą na wysypanym trocinami ringu; ale najwięcej widzów gromadziło się wokół podium, gdzie twardzi zabijacy toczyli pojedynek na pałki.
Mały John zjawił się na jarmarku cały w szkarłacie. Miał szkarłatne trykoty i kaftan, szkarłatny kołpak i zatknięte w nim pióro szkarłatne. Przez ramię przewiesił mocny cisowy łuk, a przez plecy kołczan pełen smukłych strzał. Oglądano się z podziwem za takim dryblasem, bo bary miał szersze niż najtęższy mąż i przerastał każdego o głowę. A i dziewczęta zerkały na niego ukradkiem, myśląc sobie, że pierwszy raz widzą tak dorodnego młodziana.
Najpierw skierował kroki tam, gdzie sprzedawano krzepkie piwo, i wskoczywszy na ławę, wezwał wszystkich wokół do wypitki.
– Hej, bracia mili! – wołał. – Kto wypije z dzielnym kompanem? Chodźcie, chodźcie wszyscy! Weselmy się, bo dzionek piękny, a piwo aż się pieni. Chodź tu, druhu, i ty, i ty, bracie, żaden grosza nie płaci. A nie odwracaj się, chwacki żebraku, tylko chodź do nas, i ty, wesoły kotlarzu, bo stawiam wszystkim pospołu dla prawdziwego wesela.
Wołał tak, gdy kompani ze śmiechem się tłoczyli, a słodowe piwo lało się brunatną strugą. Wychwalali go pod niebiosa, każdy się zaklinał, że kocha go jak brata; taką to miłość każdy żywi do tego, kto go ugości za darmo.
Z kolei Mały John skierował się tam, gdzie trzej kobziarze przygrywali skocznie do tańca. Odłożył na bok swój kołczan i łuk i poszedł w tany, a tak zapalczywie, że nikt mu nie sprostał. Z tuzin dziewcząt, jedna po drugiej, kusiło się na darmo, aby zmęczyć go do upadłego, ale żadnej się to nie udało, a Mały John skakał tak wysoko i strzelał palcami, i pokrzykiwał tak głośno, aż dziewczęta zaklinały się jedna przez drugą, że w życiu nie widziały tak słodkiego chłopca.
Kiedy wreszcie Mały John wytańczył się za wszystkie czasy, poszedł pooglądać sobie zawodników i walkę na pałki, przepadał bowiem za szermierką nie mniej niż za pieczystym i trunkiem. I tam spotkała go przygoda, o której przez długie lata śpiewano potem ballady.
Wśród zawodników był jeden, co nabijał guzy i kładł każdego bez wyjątku, kto tylko rzucił swój kołpak na ring. Był to cieszący się wielkim rozgłosem Eryk z Lincolnu, którego imię powtarzało się w niejednej ludowej balladzie. Zjawiwszy się tam, Mały John zobaczył, że nikt nie walczy, tylko dzielny Eryk przechadza się tam i z powrotem po ringu, kołysząc pałką i wykrzykując chwacko:
– Hej, kto dla swojej krasnej bogdanki skrzyżuje pałkę z prawym szlachcicem z hrabstwa Lincoln? No, chłopcy? Stawajcie! Stawajcie który, bo pomyślę sobie, że dziewczęta w waszych stronach ze wszem nieurodziwe albo – jak Nottingham szeroki – krew w was zimna i gnuśna. Lincoln wyzywa Nottingham, powiadam! Bo jeszcze nie postawił dziś nogi na deskach żaden taki, którego u nas zwą „prawdziwą pałką”.
Na to jeden drugiego trącił łokciem, powiadając: „Idź ty, Ned!” albo: „Idź ty, Tomasz!”, ale żadnemu nie uśmiechało się oberwać guza za nic.
Niebawem Eryk zoczył Małego Johna, który o głowę wyrastał nad tłum, i zawołał do niego głośno:
– Hej ty, dryblasie w szkarłacie! Bary masz potężne i łeb jak ceber twardy. Czyżby twoja luba tak brzydka była, że nie weźmiesz dla niej pałki do ręki? Dalibóg, w Nottinghamie mężczyźni schodzą na psy, bo serca nie mają ni odwagi! No, drągalu, nie wywiniesz pałką za honor Nottinghamu?
– A jakże – rzekł Mały John – gdybym tylko miał tu swojego sękacza, z wielką ochotą trzepnąłbym cię w ciemię, ty durny pyszałku. Na zdrowie by ci wyszło, bo przestałbyś się puszyć jak kogut. – Tak mu odparował, najpierw cedząc słowa, bo podniecał się niełatwo, ale wściekłość w nim wzbierała jak głaz toczący się z góry i pod koniec cały dyszał gniewem.
Eryk z Lincolnu zaśmiał się w głos.
– Pięknie powiedziane jak na tchórza, co boi się zmierzyć ze mną po męsku – zawołał. – Sam jesteś pyszałek, postaw tylko nogę na deskach, a twoje przechwałki kołkiem ci w gardle staną!
– Dobra – rzekł Mały John – nie ma tu takiego, co by mi pożyczył tęgiej pałki, abym mógł wypróbować, ile wart ten łachmyta?
Z tuzin pałek wyciągnęło się na to do Małego Johna, a on wybrał najtwardszą i najcięższą. Przeciągając po niej okiem, powiedział:
– Trzymam w garści taki sobie patyczek, słomkę nieledwie, ale liczę, że mnie nie zawiedzie, leć… – rzucił pałkę na ring, zgrabnie wskoczył za nią i pochwycił ją znów do ręki.
Każdy stanął w swoim rogu i mierzyli się obaj złowrogim spojrzeniem, aż sędzia spotkania zawołał: „Zaczynać!” Wystąpili naprzód, ściskając pałki przez pół. Naówczas ci, co zgromadzili się wokół ringu, ujrzeli taką walkę, jakiej Nottingham jeszcze nie oglądał. Z początku Eryk z Lincolnu mniemał, że łatwo zdobędzie przewagę, więc wyszedł śmiało naprzód, jakby mówił: „Patrzcie no, dobrzy ludzie, jak w mig oporządzę tego kogucika”; ale zaraz przekonał się, że nie pójdzie mu jak po maśle. Pięknie zaatakował i z wielkim kunsztem szermierczym, lecz okazało się, że trafiła kosa na kamień. Uderzył raz, drugi, trzeci, a Mały John trzykrotnie sparował w prawo i w lewo, po czym błyskawicznie dosięgnął Eryka ślicznym ciosem na odlew, aż tamtemu w uszach zadzwoniło. Eryk zawlókł się do rogu, aby odzyskać siły, a widownia wybuchnęła gromkim krzykiem, gdyż wszyscy się cieszyli, że nottinghamczyk nabił lincolnczykowi guza. Tak skończyła się pierwsza runda spotkania.
Niebawem sędzia zawołał: „Zaczynać!” i znów ruszyli na siebie, ale tym razem Eryk walczył ostrożnie, bo poznał się na przeciwniku i dobrze zapamiętał otrzymany cios. Więc w tym spotkaniu ani Mały John, ani zawodnik z Lincolnu nie dosięgnął znienacka przeciwnika. Po wzajemnym sparowaniu wielu ciosów sędzia ich rozdzielił i tak minęła druga runda.
Aż ruszyli do walki po raz trzeci i początkowo Eryk usiłował nadal mieć się na baczności, ale powoli własna nieporadność wprawiła go w szał i spadł na przeciwnika gradem wściekłych i błyskawicznych ciosów, aż trzask się rozległ, lecz mimo wszystko nie dosięgnął Małego Johna ni razu w przepięknej obronie. Aż wreszcie Mały John zyskał sposobność do uderzenia i arcyzgrabnie ją wykorzystał. Krótkim ciosem trafił Eryka w tył głowy i zanim tamten zdążył się pozbierać, przerzucił pałkę z prawej ręki do lewej, oburącz wziął potężny zamach i strzelił Eryka prosto w łeb, aż tamten zwalił się i padł bez czucia.
Widownia zaryczała tak gromko, że zewsząd zbiegli się ludzie ciekawi, co się dzieje. Mały John zaś zeskoczył z ringu i oddał pałkę temu, od kogo ją pożyczył. I tak oto skończył się sławny pojedynek między Małym Johnem i głośnym Erykiem z Lincolnu.
Ale przyszedł już czas na łuczników, by stanęli do konkursu, więc ludzie gromadnie ciągnęli ku strzelnicy.