„Niech żyje dryblas!” – wołał tłum, a niektórzy: „Niech żyje Reynold Zielonolistny!”, gdyż takie właśnie imię Mały John przybrał sobie na ten dzień.
Wówczas szeryf zstąpił z podium i zbliżył się do łuczników, a po drodze wszyscy mu czapkowali. Spojrzał bacznie na Małego Johna, ale choć go nie poznał, powiedział po chwili:
– Coś jakbym cię znał, braciszku, albo i widział kiedyś.
– Całkiem możliwe – odparł Mały John – bo ja nieraz waszą dostojność widywałem – patrzył mu przy tym prosto w oczy, tak że tamten zbył się podejrzeń.
– Chwat z ciebie, przyjacielu – powiedział szeryf – słyszę, żeś pięknie utwierdził szermierczą sławę Nottinghamu, odnosząc zwycięstwo nad lincolnczykiem. A jakże się nazywasz?
– Zwą mnie Reynold Zielonolistny, wasza dostojność – odparł Mały John; a dawna ballada, opowiadając o tym, dodaje: „Zaiste był on liściem zielonym, tylko z jakiego gatunku drzewa, żebyż to szeryf wiedział!”
– No, Reynoldzie Zielonolistny – rzekł szeryf – strzelasz z łuku wprost znakomicie, prawie jak ten przebiegły łotr, Robin Hood, od którego podstępów broń mnie, Panie Boże! Nie wstąpiłbyś do mojej drużyny, przyjacielu? Sowicie cię wynagrodzę, dostaniesz co roku trzy zmiany garderoby, wikt przedni i trunków do woli, a ponadto czterdzieści marek na każdego świętego Michała.
– A więc jako człek wolny z prawdziwą ochotą przystaję do was, wasza dostojność – powiedział Mały John z myślą, że uda mu się urządzić jakąś hecę, jeśli się zaciągnie na służbę do szeryfa.
– Pięknie wygrałeś dwa tłuste woły – rzekł szeryf – a dołożę do tego beczkę marcowego piwa, bom rad z pozyskania takiego człowieka. Klnę się, że prujesz z łuku jak sam Robin Hood.
– Zatem – rzekł Mały John – z radości, żem dostał się na waszą służbę, oddaję dwa tuczne woły i piwa beczkę wszystkim tu zacnym zebranym gwoli serdecznej uciechy.
Podniósł się radosny okrzyk i wiele kołpaków poleciało w górę w podzięce za dar.
Jedni skoczyli zaraz, aby rozniecić wielkie ognie i obracać woły na rożnie, inni zaś odszpuntowali kadź i zaczęli wszystkich raczyć piwem; a kiedy już najedli się i napili, ile kto mógł, a wieczór zapadł i wielki księżyc, czerwony i okrągły, wstał nad wieżyczkami i basztami Nottinghamu, to wzięli się za ręce i tańczyli wokół ogni przy muzyce kobz i harf. Ale na długo przedtem, nim zabawa się zaczęła, szeryf i jego nowy dworzanin, Reynold Zielonolistny, znaleźli się na zamku w Nottinghamie.
III. Mały John w służbie u szeryfa
W ten sposób Mały John znalazł się na dworze szeryfowym i dosyć lekko mu się żyło, gdyż był w tak wielkich łaskach u szeryfa, że ten uczynił go pierwszym po sobie. Mały John zasiadał z nim do stołu i towarzyszył mu na polowaniach; tak więc – polując, jedząc do syta, popijając małmazje i sypiając do południa – roztył się jak spasiony bawół. Życie płynęło mu jak po miodzie, aż do pewnego dnia, w którym szeryf wybrał się na łowy i przez przypadek diabli wzięli całą idyllę.
Owego ranka szeryf wyjechał na spotkanie kilku lordom, z którymi miał razem polować. Rozglądał się za swoim namiestnikiem, Reynoldem Zielonolistnym, i nie widząc go, rozsierdził się, chciał bowiem pochwalić się zręcznością Małego Johna przed swoimi dostojnymi przyjaciółmi. Tymczasem ten spał, chrapiąc dzielnie, póki słońce nie stanęło wysoko na niebie. Wreszcie otworzył oczy, rozejrzał się wokół, lecz wcale nie kwapił się wstać. Jasne słoneczko wpadało oknem, w powietrzu unosił się słodki zapach powojów, które oplatały mury, gdyż sroga zima minęła i wiosna była znowu, więc Mały John leżał cicho, myśląc, jak ślicznie wygląda wszystko w ten cudowny poranek. Wtedy właśnie usłyszał odległy głos trąbki grającej czystym i przenikliwym tonem. Dźwięk był nikły, ale jak kamyczek uderzający w taflę sadzawki naruszył gładki spokój jego myśli i wzburzył go do głębi. Dusza jego jakby ocknęła się z lenistwa, a w pamięci odżyło wspomnienie wesołego, puszczańskiego życia – jak ptaki leśne śpiewają w ten rześki poranek, jak mili sercu druhowie i przyjaciele weselą się i ucztują, a może i wspominają go z rozgoryczeniem. Zaciągając się bowiem na służbę u szeryfa, zrobił to na żarty, ale ciepło mu było w zimie przy kominku i strawa mu dogadzała, więc ociągał się, odkładając z dnia na dzień swój powrót do Sherwoodu, aż minęło sześć długich miesięcy. Ale teraz rozmyślał o swoim dobrym wodzu i o Willu Stutely’u, umiłowanym nade wszystko w świecie, i o młodym Dawidzie z Doncasteru, którego tak dobrze wykształcił we władaniu wszelką bronią; rozmyślał tak, że ogarnęła go wielka i gryząca tęsknota za nimi i łzy napłynęły mu do oczu. Wtedy rzekł w głos: „Tyję tu jak spasiony wieprz i męskość całą zatracam, a staję się gnuśny i głupi jak but. Ale otrząsnę się z tego i wrócę do swoich najdroższych przyjaciół, i póki życia, nigdy więcej od nich nie odejdę”. Co mówiąc, wyskoczył z łóżka, gdyż obmierzła mu do reszty własna niemrawość.
Zszedłszy po schodach, ujrzał marszałka dworu stojącego przy drzwiach od spiżarni: był to ogromny tłuścioch z potężnym pękiem kluczy u pasa. Mały John zwrócił się do niego:
– Dzień dobry, panie marszałku. Głodny jestem jak pies, bo od samego świtu nic w ustach nie miałem. Nakarm mnie przeto.
Marszałek dworu spojrzał na niego ponuro i zabrzęczał kluczami, gdyż nie cierpiał Małego Johna za to, że był w wielkich łaskach u szeryfa.
– A, to ichmość Reynold Ospałolistny zgłodniał co nieco? – rzekł z przekąsem. – No, luby młodzieńcze, jak pożyjesz dłużej, to przekonasz się snadnie, że kto gnuśnieje w łóżku, temu potem kiszki marsza grają. Bo cóż powiada nasze stare porzekadło, proszę waszmości? „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. A waszmość śpisz bez pamięci.
– Ach, ty beczko z łojem! – krzyknął Mały John. – Nie proszę cię o błazeńskie uwagi, tylko o chleb i mięso. Ktoś ty taki, żeby mi odmawiać jedzenia? Na świętego Dunstana, mów lepiej, gdzie moje śniadanie, jeśli nie chcesz, żebym ci pogruchotał kości!
– Wasze śniadanie, panie Zapalczywolistny, jest w spiżarni – odparł marszałek dworu.
– To podaj je tu! – krzyknął Mały John, który rozsierdził się porządnie.
– Sam sobie podaj! – rzekł marszałek dworu. – Masz mnie za niewolnika, żebym biegał w dyrdy i podtykał ci pod nos jedzenie?
– Mówię, idź i przynieś je zaraz!
– A ja mówię, sam idź i sam sobie przynieś!
– Dobra, do pioruna! – rzekł Mały John z wściekłością, podskoczył i targnął drzwi spiżarni, ale okazało się, że są zamknięte. Na co marszałek wybuchnął śmiechem i zabrzęczał kluczami. Wtedy Mały John zakipiał z gniewu i trzasnął pięścią w drzwi, wybijając trzy płyty szklane – zrobiła się dziura, przez którą łatwo mógł przedostać się do środka.
Gdy marszałek ujrzał, do czego doszło, wpadł w szał z wściekłości i kiedy Mały John pochylił się, zaglądając do spiżarni, wpił mu się z tyłu palcami w kark i zaczął go okładać kluczami po głowie, aż tamtemu świeczki w oczach stanęły. Odwrócił się i tak trzepnął marszałka, że ten zwalił się na podłogę i leżał jak ogłuszony baran.
– Masz i zapamiętaj sobie, jak