Doczołgałem się najpierw do Winnetou i poleżałem kilka chwil spokojnie, aby się przypatrzyć dozorcy. Był niewątpliwie znużony, gdyż oczy miał zamknięte i otwierał je z widocznym wysiłkiem. Było mi to bardzo na rękę.
Należało najpierw zbadać, w jaki sposób przywiązano Winnetou. Sięgnąłem więc ręką do pnia i obmacałem go dokoła razem z nogami jeńca, który to z pewnością poczuł. Bałem się, że się poruszy, co by mnie zdradziło. Nie uczynił tego jednak, był na to zbyt mądry. Przekonałem się, że związano mu nogi w kostkach, a oprócz tego przymocowano je rzemieniem do drzewa. Były tu zatem konieczne dwa cięcia.
Następnie spojrzałem w górę. Przy migotliwym świetle ognia zauważyłem, że ręce miał wykręcone do tyłu, oplecione wokół drzewa i związane rzemieniem. Tu wystarczyło jedno cięcie.
Najpierw przeciąłem oba dolne rzemienie. Górnego nie mogłem z ziemi dosięgnąć. Trzeba więc było wstać, a wtedy mógł mnie spostrzec strażnik. Aby odwrócić jego uwagę, wyjąłem odrobinę piasku z kieszeni i rzuciłem ją na krzak obok niego. To wywołało szelest. Strażnik obejrzał się, popatrzył na krzak, ale wnet się uspokoił. Drugi rzut wzbudził w nim już podejrzenie. W krzaku mógł się znajdować jakiś jadowity płaz. Wstał, podszedł do krzaka i przyjrzał mu się badawczo. Odwrócił się wówczas do nas plecami. W tej chwili uniosłem się i przeciąłem górny rzemień. Wpadły mi przy tym w oko wspaniałe włosy Winnetou, opadające obficie na plecy. Uchwyciwszy cienki kosmyk tych włosów, odciąłem go i obsunąłem się znowu na ziemię.
Po co to zrobiłem? Aby w razie potrzeby mieć w ręku dowód, że to ja uwolniłem Winnetou.
Ku mej radości Winnetou nie ruszył się nawet, lecz stał dalej tak samo jak przedtem. Zwinąłem włosy na palcu w pierścionek i schowałem do kieszeni. Następnie podkradłem się do Inczu-czuny, którego pęta zbadałem równie dokładnie. Był tak samo jak Winnetou skrępowany i przywiązany do drzewa i również nie poruszył się, gdy poczuł dotknięcie mej ręki. Przeciąłem jego rzemienie i ruszyłem z powrotem.
Wiedziałem, że w chwili zniknięcia obu wodzów strażnik natychmiast podniesie alarm i pobudzi wszystkich, a wówczas nie powinienem się znajdować w pobliżu. Musiałem się więc spieszyć. Ukryłem się przeto w krzakach tak głęboko, że nie dostrzeżono by mnie, nawet gdybym się wyprostował, poruszałem się teraz znacznie szybciej.
Moi trzej towarzysze bardzo się o mnie niepokoili. Kiedy się do nich dostałem i znowu położyłem się na ziemi, Sam szepnął do mnie:
– Byliśmy w strachu o was, sir! Czy wiecie, że nie było was prawie dwie godziny?
– Słusznie: pół godziny tam, pół z powrotem, a godzina na miejscu.
– Po co bawiliście tam tak długo? Wystarczyło przecież z pewnej odległości rzucić taki kawałeczek drzewa lub grudkę ziemi na wodza.
– Być może, ale próbę ogniową przecież odbyłem!
Podczas rozmowy miałem oczy zwrócone na Apaczów. Dziwiłem się, że stali jeszcze wciąż przy drzewach, gdy mogli już uciec. Powód był zupełnie prosty. Winnetou spodziewał się, że rozciąwszy najpierw jemu pęta, poszedłem do jego ojca, oczekiwał więc teraz jakiegoś znaku. Tak samo myślał zapewne ojciec. Po chwili podniósł rękę, by dać znać ojcu, że nie jest już skrępowany, a stary wódz uczynił to samo. Wtedy dopiero zniknęli obaj ze swoich miejsc.
– Tak, odbyliście próbę – rzekł Sam Hawkens. – Śledziliście ruchy wodza całą godzinę i nie daliście się pochwycić… – Zwrócił oczy ku Apaczom i utknął w pół zdania, gdyż w tej chwili właśnie zniknęli. Strażnik także już dostrzegł brak jeńców, zerwał się i wybuchnął głośnym, przejmującym okrzykiem, budząc nim wszystkich. Gdy opowiedział, co się stało, powstał nieopisany rwetes.
Wszyscy pędzili do drzew, nawet biali. Pospieszyłem za nimi, udając, że nie wiem o niczym, a równocześnie wysypałem z kieszeni piasek.
Tangua nakazał spokój i wydał rozkazy. Po chwili połowa Kiowów rozbiegła się po sawannach, aby mimo ciemności szukać zbiegów. Wódz pienił się wprost z wściekłości. Uderzył nieuważnego strażnika pięścią w twarz, zdarł mu z szyi woreczek z „lekami” i zaczął go deptać. W ten sposób odebrano nieszczęśnikowi jego cześć.
Z wyrazu „leki” nie należy sądzić, ze chodzi tu o lekarstwa jako o środki lecznicze. Słowo to zrodziło się u Indian dopiero z pojawieniem się białych. Leki bladych twarzy nie były im znane, uważali więc ich skutek za działanie czarów, jakiejś niepojętej, tajemniczej siły. Odtąd nazywają lekarstwem wszystko, czego nie rozumieją, co im się wydaje cudem, skutkiem wyższych wpływów.
Każdy dorosły wojownik, każdy wódz nosi na szyi woreczek z „lekami”. Tracąc owe „leki”, Indianin traci zarazem i honor. Taki nieszczęśnik może odzyskać cześć tylko wówczas, gdy zabije sławnego wroga i zdobędzie jego „leki”.
Można więc sobie wyobrazić, jaką karą było dla strażnika zerwanie i podeptanie tego woreczka. Nie rzekłszy ani słowa usprawiedliwienia lub gniewu, zarzucił strzelbę na ramię i zniknął między drzewami. Odtąd uchodził dla swego szczepu za umarłego, szczep mógł go przyjąć z powrotem tylko, gdyby zdobył nowe „leki”.
My, biali, wróciliśmy do naszego obozu, gdzie wszyscy próbowali wyjaśnić to zdarzenie, ale bez skutku. Ja milczałem nawet wobec Sama, Dicka i Willa. Bawiło mnie to w duchu, że posiadam tajemnicę uwolnienia jeńców, której oni, mimo największych starań, nie mogli rozwiązać. Kosmyk włosów Winnetou miałem przy sobie we wszystkich moich wędrówkach po Zachodzie i zachowałem go do dziś dnia.
ROZDZIAŁ CZWARTY
DWA RAZY W WALCE O ŻYCIE
Zachowanie się Kiowów, chociaż nie uważaliśmy ich za zdecydowanych wrogów, budziło w nas pewne obawy. Dlatego postanowiliśmy, kładąc się na spoczynek, czuwać po kolei do rana. Ten środek ostrożności nie uszedł uwagi czerwonoskórych i oczywiście wzięli nam go za złe. Przyjaźń ich zmniejszyła się jeszcze bardziej.
O świcie spostrzegliśmy, że Kiowowie starali się odszukać ślady zbiegłych wodzów, co im się nie udało w nocy. Teraz znalazłszy trop, poszli za nim. Prowadził on do miejsca, w którym Apacze ukryli przed napadem konie. Inczu-czuna i Winnetou odjechali razem ze strażnikami, nie zabrawszy ze sobą reszty koni.
– Zapewne obaj wodzowie powrócą z dostateczną liczbą wojowników, aby wydobyć jenców z niewoli. Albo Kiowowie opuszczą wcześniej te strony razem z jeńcami, a w tym wypadku przetransportowanie ich na koniach będzie łatwiejsze… – rozważałem głośno różne możliwości.
– Zapomnieliście o trzecim wyjściu: Kiowowie mogą pozabijać jeńców pomimo koni.
– Na pewno nie. Nie dopuszczę do takiej rzezi!
– Ale jak wy to sobie właściwie wyobrażacie, sir? Na resztę nie możemy liczyć, jest nas więc wszystkiego czterech na dwustu Kiowów. Co zrobimy, gdy zechcą Apaczów pozabijać?
– Jeśli się nie da nic innego zrobić, to obezwładnię Tanguę i przyłożę mu nóż do piersi.
– Słuchajcie – ciągnął dalej Sam – to jest wcale niezła myśl. Przyłożyć dowódcy nóż do gardła to w tym wypadku jedyny sposób zmuszenia go, żeby się zastosował do naszych żądań. To istotnie prawda, że czasem nawet greenhorn miewa dobre pomysły. Trzymajmy się tego.
Chciał jeszcze mówić