Winnetou. Karol May. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Karol May
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Книги для детей: прочее
Год издания: 0
isbn: 978-83-7791-739-8
Скачать книгу
i skalpowego kosmyka, przyjmują zmarli bohaterowie z pogardą i kiedy ci szczęśliwcy pławią się w indiańskich rozkoszach, on musi się kryć przed ich oczyma. Tak wierzą czerwonoskórzy. Mimo ciemnej barwy skóry widać było, że wodzowi krew z twarzy uciekła ze strachu.

      – Uff! – zawołał po chwili. – Jak to dobrze, że powiedziałeś mi to jeszcze zawczasu! Ale dlaczego przechowujecie ten wynalazek na wozie, gdzie znajduje się tyle innych, pożytecznych rzeczy?

      – Czy mają te paczki leżeć na ziemi, gdzie mogłyby się zepsuć albo wywołać nieszczęście? Powiadam ci, że nawet na wozie nie są dość bezpieczne. Gdyby taka paczka pękła, wyleciałoby w powietrze wszystko, co jest w pobliżu.

      – Wobec tego muszę nakazać moim wojownikom, żeby nikt się nie zbliżał do wozu.

      – Proszę cię, zrób to, żeby jakaś nieostrożność nie zgubiła nas wszystkich! Widzisz, jak ja się o was troszczę w przekonaniu, że Kiowowie są naszymi przyjaciółmi. Tymczasem zdaje mi się, że się pomyliłem! Przyjaciele przy spotkaniu pozdrawiają się i palą razem fajkę pokoju. Czy postanowiłeś tego dzisiaj zaniechać?

      – Paliłeś już przecież z moim zwiadowcą Lisem!

      – Tylko ja i ten biały wojownik stojący przy mnie, ale reszta moich towarzyszy nie. Skoro ich nie pozdrawiasz, muszą przypuścić, że przyjaźń twoja nie jest szczera. W takim razie nie dostaniesz Apaczów w swoje ręce.

      – Czy chcesz ich może ostrzec? – spytał Tangua, błysnąwszy złowrogo oczyma.

      – Ani myślę, ponieważ są naszymi wrogami i postanowili nas zabić. Ale nie powiem ci, jak ich schwytać.

      – Nie potrzebuję twoich rad. Sam to wiem.

      – Oho! Czy wiesz, kiedy i z której strony nadejdą, gdzie możemy się na nich natknąć?

      – Dowiem się, bo wyślę ludzi na zwiady.

      – Tego nie zrobisz, bo będziesz dość mądry i powiesz sobie, że Apacze znaleźliby twoje ślady i przygotowaliby się do napadu. Tymczasem według mojego planu moglibyście ich niespodzianie otoczyć i wziąć do niewoli, jeśli się nie mylę.

      Spostrzegłem, że to wyjaśnienie nie pozostało bez wrażenia. Tangua oświadczył po chwili namysłu:

      – Pomówię z moimi wojownikami.

      Następnie oddalił się od nas, podszedł do Lisa, skinął na kilku jeszcze innych czerwonoskórych i zaczął się z nimi naradzać.

      – Przez to, że chce wpierw pomówić z nimi, przyznaje, że nie miał względem nas dobrych zamiarów – rzekł Sam.

      – To podle z jego strony, gdyż jesteście jego przyjacielem i nie wyrządziliście mu nic złego – odparłem.

      – Przyjacielem? Kto jest przyjacielem w pojęciu Kiowów? To opryszki żyjące z grabieży. Uważają oni kogoś za przyjaciela tylko dopóty, dopóki nie posiada rzeczy, które by można mu zrabować. A my właśnie mamy wóz ze środkami żywności i innymi rzeczami przedstawiającymi dla Indian wielką wartość. Zwiadowcy donieśli o tym wodzowi i od tej pory Kiowowie postanowili nas ograbić.

      – A teraz?

      – Teraz… hm! Teraz jesteśmy bezpieczni.

      – Cieszyłbym się, gdyby się to okazało prawdą. Moje argumenty trafiły wodzowi do przekonania, przypuszczam, że przekona również i wojowników. Mimo to nadal nie możemy im wierzyć.

      – A zatem widzicie, Samie, że miałem do pewnego stopnia słuszność. Chcieliście swój plan wykonać z pomocą Kiowów, a tymczasem oddaliście siebie i nas w ich ręce. Jestem ciekawy, co teraz z tego wyniknie.

      – Nic innego jak to, czego się spodziewam. Możecie spokojnie zdać się na mnie. Wódz zamierzał wprawdzie z początku ograbić nas, a potem schwytać Apaczów na własną rękę, teraz jednak musi uznać, że ci są zbyt chytrzy na to, żeby się dać mu pojmać i zarąbać. Jak mu to przedstawiłem, Apacze znaleźliby ślady wysłanych przeciwko nim zwiadowców. O, już skończyli i wódz nadchodzi. Teraz się rozstrzygnie.

      To rozstrzygnięcie ujrzeliśmy jeszcze, zanim się Tangua do nas przybliżył, gdyż na kilka okrzyków Lisa otaczający nas dotąd krąg czerwonoskórych cofnął się, a jeźdźcy pozsiadali z koni. Wódz miał teraz mniej posępną minę.

      – Naradziłem się ze swymi wojownikami – powiedział. – Zgadzają się na to, bym zapalił fajkę pokoju z moim bratem Samem, a to będzie obowiązywało wszystkich.

      – Spodziewałem się tego, ponieważ jesteś nie tylko dzielnym, lecz także rozumnym człowiekiem. Niechaj wojownicy Kiowów utworzą koło, abyśmy zamienili między sobą dym pokoju i przyjaźni.

      Tak się też stało. Tangua i Sam Hawkens wypalili fajkę pokoju, ze zwykłym ceremoniałem, a potem my, biali, podchodziliśmy do każdego czerwonoskórego po kolei, aby mu podać rękę. Teraz mogliśmy być spokojni, że przynajmniej na dzisiaj i na najbliższe dni nie będą żywili wobec nas nieprzyjaznych zamiarów.

      Mówiąc, że palili fajkę pokoju, posługuję się określeniem używanym u nas. Indianin, jak sam to określa, nie „pali” tytoniu, lecz go „pije”, a zwrot ten jest o tyle właściwy, że Indianin paląc połyka dym, gromadzi go w żołądku i wypuszcza z rzadka powolnymi wydechami.

      Pod tym względem podobny jest Indanin w dziwny sposób do Turka. Tytoń nazywa się po turecku „titiu”, a palić tytoń lub fajkę – „titin” lub „czibuk iczmek”; „iczmek” zaś nie znaczy palić, lecz pić.

      Po przywróceniu tego, tymczasowego przynajmniej, porozumienia, zażądał Tangua zwołania wielkiej rady, w której mieli wziąć udział także i biali. Nie byłem z tego wcale zadowolony, gdyż odrywało nas to od roboty, która przecież nie cierpiała zwłoki. Prosiłem więc Sama, żeby postarał się o odłożenie tej narady na wieczór, słyszałem bowiem, że czerwonoskórzy, zajęci taką naradą, niełatwo ją kończą, chyba że zmusi ich do tego jakieś niebezpieczeństwo. Hawkens pomówił z wodzem i oświadczył mi potem:

      – Jako prawdziwy Indianin, nie chce zmienić swej woli. Na Apaczów jeszcze długo trzeba będzie czekać, dlatego domaga się posiedzenia, na którym ja mam wyłuszczyć swój plan, po czym nastąpi wielka uczta. Zapasów nam nie brak, a Kiowowie sprowadzili także dość suszonego mięsa na swoich jucznych koniach. Szczęściem uzyskałem tyle, że tylko ja, Dick Stone i Will Parker mają być obecni na naradzie. Wam wolno pójść do roboty.

      – Wolno? Jak gdybyśmy potrzebowali do tego ich pozwolenia. Ale ja chciałbym także brać udział w naradzie. Chciałbym być pewien, że nie uchwalicie czegoś takiego, przez co życie obu Apaczów byłoby narażone na szwank.

      – Co do tego możecie się zdać zupełnie na waszego starego Sama Hawkensa. Zaręczam słowem, że wyjdą z tego cało. Czy to wam wystarczy?

      – Tak. Wasze słowo mi wystarcza.

      – Well! Zabierajcie się do roboty i bądźcie pewni, że i bez was sprawa ułoży się tak, jak gdybyście sami wetknęli w nią swój nos!

      Musiałem się z tym pogodzić, gdyż zależało mi na ukończeniu pomiarów jeszcze przed starciem z Apaczami. Zabraliśmy się więc do wytyczania trasy z nową gorliwością i posuwaliśmy się naprzód bardzo szybko. Bancroft i jego trzej podwładni wytężali wszystkie siły, gdyż przedstawiłem im grożące nam niebezpieczeństwo.

      Miałem podwójną robotę, gdyż musiałem mierzyć i zapisywać, a zarazem sporządzać rysunki, i to w duplikatach. Jeden egzemplarz dostawał starszy inżynier, a drugi potajemnie chowałem dla siebie na wszelki wypadek. Położenie nasze było tak niebezpieczne, że przezorność ta była usprawiedliwiona.

      Narada