– Ja tutaj nie zostanę! – zawołał wymieniony. – Uciekam! Mnie nie dostaną!
Chciał się zerwać, ale Sam go przytrzymał.
– Ani kroku stąd, jeśli wam życie miłe! Powiadam, że Apacze obsadzili już całą okolicę. Wpadlibyście im prosto w ręce.
– Czy naprawdę tak sądzicie, Samie? – spytałem.
– Tak. To nie pusta groźba, mam prawo to przypuszczać. Nie pomyliłem się i pod innym względem. Apacze wyruszyli już także przeciwko Kiowom. Jest tam całe wojsko, z którym obaj wodzowie mają się połączyć, kiedy uporają się z nami. Tylko w ten sposób mogli tak szybko do nas powrócić.
– Gdzie się znajduje oddział przeznaczony do walki z Kiowami?
– Nie wiem. Nie słyszałem o tym ani słowa. Jest to zresztą obojętne.
Tu stary Sam nie miał słuszności. Nie było nam to wcale obojętne, gdzie się znajdował ten najliczniejszy oddział. Mieliśmy się o tym przekonać już w najbliższych dniach.
Sam ciągnął dalej:
– Usłyszawszy wystarczająco dużo, byłbym się od razu wybrał do was, ale… pst, czyście słyszeli?
Trzykrotny krzyk orła przerwał mu mowę.
– To zwiadowcy Kiowów – rzekł. – Siedzą na drzewach. Powiedziałem im, żeby dali ten znak, gdy dojrzą Apaczów na sawannach. Chodźcie, sir, przekonamy się, jakie macie oczy!
Wezwanie to skierował Sam do mnie. Podniósł się z ziemi, żeby odejść, a ja wziąłem strzelbę i ruszyłem za nim.
– Stać! – rzekł. – Strzelbę zostawcie tutaj. Westman nie powinien się wprawdzie rozstawać ze strzelbą, ale to wyjątkowy wypadek, gdyż musimy udawać, że nie myślimy o żadnym niebezpieczeństwie. Będziemy pozornie zbierali drzewo na ognisko. Apacze wywnioskują z tego, że wieczorem rozłożymy się tu obozem, a to nam się przyda.
Włóczyliśmy się na pozór niewinnie pomiędzy rzędami drzew i zarośli na otwartej polanie, po czym poszliśmy na sawanny. Tam zaczęliśmy na skraju lasu zbierać suche gałęzie i rozglądaliśmy się przy tym ukradkiem. Jeśli się znajdowali w pobliżu, byli niewątpliwie w zaroślach rozsypanych po sawannach.
– Czy widzicie kogo? – spytałem Sama po chwili.
– Nie – odpowiedział.
– Ja także nie.
Wytężyliśmy wzrok, ale nie dostrzegliśmy niczego. Tymczasem, jak się później dowiedziałem od samego Winnetou, leżał on może o pięćdziesiąt kroków od nas za krzakiem i stamtąd nas śledził. Nie wystarczą tylko bystre oczy, trzeba je jeszcze wyćwiczyć, a tego ćwiczenia wówczas jeszcze moje oczy nie miały. Dzisiaj spostrzegłbym Winnetou od razu, choćby tylko po muchach, które znęcone zapachem ciała gęściej kłębią się nad krzakiem.
Powróciliśmy więc do naszych towarzyszy, nic nie wskórawszy, i dalej zbieraliśmy drzewo na ognisko. Nazbieraliśmy więcej, niż było potrzeba.
Ściemniło się. Sam, jako najbardziej doświadczony, ukrył się na samym skraju polany, gdzie zaczynały się sawanny, chcąc posłyszeć zbliżanie się zwiadowców. Rozniecono ogień, który rzucał światło daleko na sawanny. Apacze musieli niewątpliwie uważać nas za ludzi niedoświadczonych! Ten ogień bowiem wybornie wskazywał drogę do nas.
Ułożyliśmy się do wieczerzy tak swobodnie, jak gdybyśmy byli dalecy od wszelkich obaw. Strzelby leżały daleko od nas, ale zwrócone ku półwyspowi, żebyśmy potem mogli zabrać je ze sobą. Półwysep, jak to Sam Hawkens przedtem postanowił, zamykały konie.
Od zapadnięcia zmierzchu upłynęły ze trzy godziny, kiedy Sam wrócił cicho jak cień i zawiadomił nas szeptem:
– Nadchodzą dwaj zwiadowcy: jeden z tej, a drugi z tamtej strony. Słyszałem ich i widziałem.
Sam przysiadł się do nas i rozpoczął rozmowę na jakiś obojętny temat, a myśmy mu odpowiadali. W ten sposób rozwinęła się pogawędka, której ożywienie miało uśpić czujność zwiadowców.
Teraz szło przede wszystkim o to, żeby się dowiedzieć, kiedy się oddalą. Słyszeć tego ani widzieć nie mogliśmy, a przecież po ich odejściu nie mieliśmy juŻani chwili do stracenia. Należało się spodziewać, że zaraz potem zbliży się cała gromada, a przedtem Kiowowie powinni byli obsadzić półwysep. Najlepiej więc było nie czekać, aż zwiadowcy sami opuszczą zarośla, lecz zmusić ich do tego. Sam Hawkens podniósł się udając, że szuka drzewa, wszedł w zarośla z jednej, a ja z drugiej strony. Teraz nie ulegało już wątpliwości, że Indianie się cofnęli. Następnie Sam złożył dłonie koło ust i wydał trzykrotny okrzyk, naśladując głos ropuchy. Był to dla Kiowów znak, by się zbliżyli.
Upłynęły zaledwie dwie minuty od krzyku żaby, a już nadeszli Kiowowie, jeden za drugim, w długim szeregu, złożonym z dwustu ludzi. Nie czekali w lesie, lecz dla pośpiechu posunęli się aż do potoku. Jak węże przeczołgali się w naszym cieniu ku półwyspowi tak zręcznie i szybko, że w trzy minuty minął nas już ostatni.
Teraz czekaliśmy na Sama, który wkrótce się zjawił i szepnął:
– Nadchodzą, i to z obu stron. Dołóżcie drzewa. Trzeba się postarać, żeby po zgaśnięciu ognia został jeszcze żar pod popiołem, od którego czerwoni będą mogli szybko rozniecić ogień.
Ułożyliśmy zapas drzewa dokoła ognia w ten sposób, by światło żaru nie zdradziło przedwcześnie naszego zniknięcia. Teraz każdy z nas musiał się stać aktorem. Wiedzieliśmy, że w pobliżu znajduje się pięćdziesięciu Apaczów, a nie mogliśmy się z tym zdradzić, gdyż od tego zależało nasze życie.
Ponieważ minęło już z pół godziny, nabraliśmy pewności, że napad nastąpi dopiero wówczas, gdy zaśniemy, w przeciwnym razie dawno już doszedłby do skutku. Ogień się prawie wypalił, toteż uważałem za stosowne nie zwlekać dłużej z rozstrzygnięciem. Ziewnąłem więc przeciągle kilka razy i powiedziałem:
– Jestem znużony i chciałbym się położyć spać. A wy, Samie?
– Nic nie mam przeciwko temu i także to zrobię – odrzekł. – Ogień już gaśnie, dobranoc!
– Dobranoc! – zawołali również Stone i Parker, po czym odeszliśmy jak najdalej od ognia, ale tak, żeby to nie wyglądało podejrzanie, i rozciągnęliśmy się na ziemi.
Ogień malał coraz bardziej, aż wreszcie zgasł. Żar tlił się jeszcze pod popiołem, ale światło nie mogło nas już dosięgnąć, byliśmy więc w zupełnej ciemności. Teraz należało przenieść się w bezpieczne miejsce. Wziąwszy swoją strzelbę, zacząłem się z wolna czołgać. Sam trzymał się mego boku, a reszta ruszyła za nami. Wszystkim udało się dotrzeć do Kiowów zaczajonych jak chciwe krwi pantery.
– Samie – rzekłem – jeżeli mamy rzeczywiście oszczędzać obu wodzów, to nie wolno nam dopuścić do nich Kiowów. Czy jesteście tego samego zdania?
– Tak.
– Ja biorę na siebie Winnetou, a wy, Stone i Parker zaopiekujecie się Inczu-czuną.
Ustawiwszy się o kilka kroków bliżej ognia, czekaliśmy z najwyższym napięciem na hasło walki Apaczów, gdyż należało się spodziewać, że bez hasła nie rozpoczną napadu. Zgodnie z indiańskim zwyczajem wódz daje znak okrzykiem, a potem wtóruje mu reszta, jak może najpiekielniej. Można ten właściwy wszystkim