Zapytałem Sama o wynik narady.
– Możecie być zadowoleni – odrzekł. – Obu waszym ulubieńcom nic się nie stanie.
– Jakżeż wy sobie wyobrażacie tę całą sprawę, mój stary Samie?
– Bardzo prosto. Apacze mogą nadejść tylko jedną drogą. Najpierw udadzą się tam, gdzie się z nami spotkali, a potem dalej naszym śladem.
– Musimy mieć pewność, kiedy nadejdą. Moglibyśmy ją uzyskać tylko za pomocą zwiadów, ale wy tego nie chcecie, kochany Samie. Obawiasz się, że zdradziłyby nas ślady zwiadowców.
– Czerwonych zwiadowców, zapamiętajcie to sobie! Apacze wiedzą, że jesteśmy tutaj, i skoro natkną się na ślad białego, nie wzbudzi to w nich podejrzenia. Gdyby jednak znaleźli ślady czerwonoskórych, byłoby to zupełnie co innego, bo ostrzeżeni tym, baczyliby starannie na wszystko.
– Sądzicie zatem, że powinniśmy wysłać białych, a nie czerwonoskórych na zwiady do Apaczów?
– Tak, ale nie kilku, tylko jednego.
– Czy to nie za mało?
– Nie, gdyż na tego jednego można się zdać zupełnie; nazywa się on Sam Hawkens i jeśli się nie mylę, jada myszy polne, hi! hi! hi! Znacie tego człowieka, sir?
– Tak – rzekłem. – Jeśli on to weźmie na siebie, obawy będą zbyteczne. On się nie da pochwycić Apaczom.
– Pochwycić się nie da, lecz się im pokaże.
– W takim razie pochwycą was i zabiją.
– Ani im to w głowie. Są na to zbyt mądrzy. Urządzę się tak, że mnie zobaczą po to, by nie pomyśleli, że ktoś się do nas przyłączył. Gdy zaś tak spokojnie przejdę się przed ich oczyma, będą przypuszczali, że czujemy się bezpieczni jak na łonie Abrahama. Nic mi nie zrobią, bo gdybym nie wrócił do obozu, wy z kolei powzięlibyście podejrzenie. Będą mniemali, że i tak potem dostaną mnie w swe ręce. Skoro ich tylko spostrzegę, doniosę wam o tym, żebyście byli spokojni, gdy będą się skradali do obozu.
– Ale w takim razie zauważą Kiowów i zawiadomią o tym wodza.
– Już ja się o to postaram, że nie będzie widać ani śladu Kiowów, najmniejszego śladu, zrozumiano? Kiowowie ukryją się dobrze i wypadną dopiero w stosownej chwili. Zwiadowcy Apaczów mogą zobaczyć tylko te osoby, które były w obozie podczas bytności Winnetou i jego ojca.
– To co innego!
– Prawda? Zwiadowcy Apaczów mogą zatem śmiało skradać się dookoła nas i nabrać pewności, że nie podejrzewamy niczego. Skoro się potem oddalą, ruszę za nimi, aby zaczekać na całą gromadę. Nadciągnie ona oczywiście nie w dzień, lecz w nocy i zbliży się do obozu, gdy tylko będzie mogła, po czym dzielni Apacze rzucą się na nas.
– I wezmą nas do niewoli albo pozabijają; przynajmniej kilku!
– Słuchajcie, sir; żal mi się was robi naprawdę. Udajecie człowieka wykształconego, a nie wiecie nawet o tym, że jeśli się nie chce być pojmanym, to się zmyka. Wie o tym każdy zając, a nawet ów mały, czarny i kąśliwy owad, który skacze sześćset razy wyżej, niż sięga wzrostem. A wy, wy tego nie wiecie! Hm, czy nie ma tego w owych książkach, których tak dużo przeczytaliście?
– Nie, gdyż dzielny westman nie powinien skakać tak wysoko jak owad, o którym mówicie.
– Zrobimy tak: rozniecimy ogień, żeby nas mogli dokładnie zobaczyć. Dopóki będzie płonął, Apacze z pewnością pozostaną w ukryciu. Skoro się tylko ogniska wypalą, usuniemy się po ciemku, aby sprowadzić Kiowów. Wtedy rzucą się Apacze na obóz i… nie znajdą w nim nikogo, hi! hi! hi! Ogarnie ich oczywiście zdumienie i rozniecą ogień na nowo, żeby nas szukać. Dzięki temu zobaczymy ich tak wyraźnie jak wówczas, kiedy tu byli, i cała sprawa się odwróci: wtedy my na nich napadniemy! Będzie to fortel, o którym ludzie długo będą sobie opowiadali, zaznaczając przy tym, że to Sam Hawkens go wymyślił, jeśli się nie mylę.
– Ale co potem? Zapewne uwolnimy potajemnie Inczu-czunę i Winnetou. A co będzie z resztą?
– Nic złego, sir, mogę was o tym zapewnić. Kiowowie mniej będą myśleli o nich niż o chwytaniu zbiegów, a gdyby się okazali rzeczywiście krwiożerczy, to będzie tu jeszcze Sam Hawkens. W ogóle nie trzeba łamać sobie głowy nad tym, co się potem stanie. Jak się potoczą dalsze wypadki, to się okaże. Teraz musimy się rozejrzeć za miejscem potrzebnym do przeprowadzenia naszego planu, bo nie każde się do tego nadaje. Postaram się o to jutro. Na razie mówiliśmy już dość, od jutra trzeba działać.
Miał słuszność. Dalsze gadanie i snucie planów było zbyteczne; teraz należało tylko czekać na to, co się zdarzy.
Noc była dość nieprzyjemna. Zerwał się wiatr, który się zamienił w burzę, a nad ranem dało się odczuć zimno tak dotkliwe, jakie w tych stronach bywa rzadkością. Znajdowaliśmy się mniej więcej na wysokości Damaszku, a mimo to obudził nas chłód. Sam Hawkens przyjrzał się niebu i rzekł:
– Dzisiaj stanie się tutaj coś, co się rzadko zdarza w tych stronach: deszcz spadnie, jeśli się nie mylę. To nam się bardzo przyda w naszym planie. Popatrzcie, jak się trawa dokoła położyła! Skoro przyjdą Apacze, zauważą, że było tu więcej ludzi i zwierząt, niż nas jest. Jeśli deszcz spadnie, trawa prędko się podniesie. W przeciwnym razie ślady obozu byłyby widoczne jeszcze po czterech lub pięciu dniach. Oddalę się z Kiowami czym prędzej.
Wkrótce Indianie odjechali wraz z Samem i jego dwoma towarzyszami. Oczywiście miejsce, które Sam postanowił wybrać, musiało leżeć na linii naszych pomiarów, inaczej bowiem kosztowałoby nas to zbyt wiele czasu i wpadłoby w oko Apaczom.
Posuwaliśmy się za nimi z wolna, w miarę postępu naszej roboty. Około południa spełniła się przepowiednia Sama, i to w ten sposób, jaki jest właściwy tylko tym szerokościom geograficznym. Zdawało się, że się niebo otwarło.
Wśród tej ulewy nadszedł Sam z Dickiem i Willem. Spostrzegliśmy ich dopiero, gdy się zbliżyli na dziesięć do piętnastu kroków, tak gęsty deszcz padał. Dowiedzieliśmy się, że znaleźli stosowne miejsce. Parker i Stone mieli je nam pokazać, a Hawkens wyszedł na zwiady, zabrawszy ze sobą trochę żywności. Wybrał się pieszo, bo tak mógł się lepiej ukryć niż z mułem. Gdy zniknął za gęstą zasłoną deszczu, doznałem uczucia, że katastrofa zbliża się pospiesznym krokiem.
Jak niezwykła była ulewa, istne oberwanie chmury, tak też prędko się skończyła. Naraz zamknęły się niebieskie upusty, zaświeciło nad nami słońce, przeto na nowo podjęliśmy przerwaną pracę.
Zauważyłem, że Sam Hawkens słusznie przewidział dziś rano skutki deszczu. Kiowowie przejeżdżali tym szlakiem, a mimo to nie widać było śladów kopyt ich koni. Idący za nami Apacze nie mogliby się domyślić, że mamy dwustu sprzymierzeńców w pobliżu.
Nazajutrz rano dotarliśmy po krótkiej pracy do potoku tworzącego dość duży staw, prawdopodobnie napełniony zawsze wodą, gdy tymczasem koryto potoku było przeważnie wyschłe. Obecnie jednak, na skutek ulewy, woda przelewała się przez brzegi. Do stawu prowadził