– Macie dzisiaj markotną minę, sir. Powodem tego jest zapewne jakieś zaburzenie albo w trawieniu, albo w duchowych wnętrznościach, hi! hi! hi! Otwórzcie swe serce, wyjawcie przyczynę, a ja was wyleczę.
– Cieszyłbym się bardzo, gdybyście to potrafili.
– Potrafię, potrafię; możecie mi wierzyć.
– Więc powiedzcie mi, jak wam się podobał Winnetou.
– Niesłychanie. Wam chyba także.
– I wy chcecie jego zguby! Jak się to jedno z drugim zgadza?
– Zguby? Ja jego? Ani to przez myśl nie przeszło jedynemu synowi mojego ojca. Tak polubiłem Winnetou, że gdyby się znalazł w niebezpieczeństwie, oddałbym życie za niego.
– A dlaczegóż w takim razie zwabiacie go w pułapkę?
– Aby nas obronić przed nim i jego Apaczami. Inczu-czuna, jak sądzę, nie tylko wyszedł z Winnetou na zwiady, lecz równocześnie kazał swoim wojownikom przygotować się i wyruszyć. Niezawodnie posunęli się oni dość daleko naprzód, a że zarówno wódz, jak i Winnetou będą jechali całą noc, spodziewam się, że spotka się z nimi już jutro rano lub przed południem. W przeciwnym razie nie wytężałby tak konia. Pojutrze wieczorem może się już tu pojawić. Widzicie z tego, w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie i jak jest już ono bliskie. Jak to dobrze, że pojechaliśmy za nim! Nie spodziewałbym się go tu tak szybko!
– Muszę przestrzec Winnetou przed Kiowami – wtrąciłem.
– Broń Boże! – zawołał. – To by nam tylko zaszkodziło, bo Apacze umknęliby, pozostając dla nas nadal równie groźnymi mimo obecności Kiowów. Nie, oni muszą być pojmani i muszą zajrzeć śmierci w oczy. Jeśli ich potem potajemnie uwolnimy, to będą nam winni wdzięczność i zaniechają zemsty. Co najwyżej zażądają od nas Rattlera, a ja im nie odmówię. Co wy na to, rozgniewany dżentelmenie?
Podałem mu rękę mówiąc:
– Jestem zupełnie uspokojony, kochany Samie; bardzo dobrze to wszystko obmyśliliście!
– Prawda? Sam Hawkens jada podobno, jak ktoś powiedział, polne myszy, ale ma on także swoje dobre strony, hi! hi! hi! A zatem zgoda między nami?
– Tak, stary Samie.
– To kładźcie się i śpijcie spokojnie. Jutro będzie sporo roboty. Powiem teraz Stone’owi i Parkerowi, o co chodzi.
Czyż to nie było dobre, kochane człowieczysko, ten stary Sam Hawkens? Wyrazu „stary” nie biorę dosłownie. Nie miał on więcej niż lat czterdzieści, ale przeraźliwy zarost, straszliwy nos, wystający jak wieża strażnicza, i bluza skórzana, jak gdyby zbita z desek, czyniły go o wiele starszym.
Po odejściu Sama starałem się zasnąć, lecz sen długo nie przychodził. Własne myśli nie dawały mi spokoju. Hawkens mówił o swoim planie z taką ufnością, jak gdyby niepowodzenie było zupełnie wykluczone, ja jednak nie podzielałem jego zapatrywania. Postanowiliśmy uwolnić Winnetou i jego ojca, ale nie zostało powiedziane bynajmniej, co się stanie z resztą Apaczów. Czy mieli oni zostać w rękach Kiowów, a tylko wodzowie ocaleć? To mi się wydało niesłuszne.
Dumałem nad tym jeszcze długo, przewracałem się z boku na bok, ale nie znalazłem żadnego wyjścia. W końcu uspokoiła mnie do pewnego stopnia myśl, że chytry Sam Hawkens wybrnie jakoś z tych trudności.
Nazajutrz rano wziąłem się ze zdwojoną gorliwością do pomiarów. Każdy starał się, jak mógł, posuwaliśmy się więc naprzód szybciej niż zwykle. Rattler trzymał się z dala, włóczył się bez zajęcia tu i tam, ale jego westmani obchodzili się z nim przyjaźnie, jak gdyby nic nie zaszło. Wobec tego nabrałem przekonania, że w razie nieporozumienia z nim nie będę mógł na nich liczyć.
Wieczorem okazało się, że odmierzyliśmy trasę dwa razy dłuższą niż zwykle, mimo że teren był trudniejszy niż przedtem. Znużeni tym wysiłkiem, położyliśmy się zaraz po wieczerzy. Obóz posunął się oczywiście naprzód.
Następnego dnia pracowaliśmy również pilnie aż do południa, przeszkodziło nam dopiero przybycie Kiowów.
Indianie, silne, wojownicze postacie, siedzieli na dobrych koniach i wszyscy bez wyjątku uzbrojeni byli w strzelby, noże i tomahawki. Naliczyłem ich przeszło dwustu. Ich dowódca miał rzeczywiście niezwykły wzrost, surowe, ponure rysy twarzy i dwoje drapieżnych oczu, po których trudno było spodziewać się czegoś dobrego. Biła z nich żądza grabieży i walki. Nazywał się Tangua, czyli „Dowódca”. Patrząc na jego twarz i oczy, doznawałem lęku i trwogi na myśl, że Inczu-czuna i Winnetou mogą się dostać w jego ręce.
Tangua przybył jako nasz przyjaciel i sprzymierzeniec, ale nie zachowywał się bynajmniej przyjaźnie. Dowódca jechał z Lisem na czele czerwonoskórej gromady, a przybywszy do nas, nie zsiadł z konia, by nas powitać, lecz zrobił ręką ruch rozkazujący, na skutek czego jego ludzie otoczyli obóz. Potem zbliżył się do naszego wozu i podniósł płachtę, aby zajrzeć do środka. Zawartość nęciła go widocznie, gdyż zsiadł z konia i wlazł na wóz, aby zbadać, co się na nim znajduje.
– Oho! – rzekł Sam Hawkens stojący przy mnie. – On widocznie uważa nas i naszą własność za swoją zdobycz, jeśli się nie mylę. Jeżeli sobie wyobraża, że Sam Hawkens jest tak głupi, żeby wpuszczać wilka do obory, to się przekona o czymś zupełnie innym. Zaraz mu to pokażę. Chodźcie do wozu i posłuchajcie, jak Sam Hawkens rozmawia z takimi łotrzykami. Zachowanie jego nie tylko mnie złości, lecz także budzi obawę co do losu nas wszystkich. Popatrzcie na te marsowe miny, jakie oni do nas stroją. Zaraz im dowiodę, że Sam Hawkens jest tutaj. Chodźcie więc!
Udaliśmy się ze strzelbami w ręku do wozu, w którym buszował Tangua. Opanowało mnie przy tym nieprzyjemne uczucie. Stanąwszy koło wozu, Sam rzekł ostrzegawczo:
– Czy sławny wódz Kiowów ma ochotę przejść się za kilka chwil w odwieczne krainy?
Zapytany, zwrócony do nas plecami, podniósł się, odwrócił i odrzekł szorstko:
– Czemu blade twarze przeszkadzają mi tym głupim pytaniem? Tangua będzie kiedyś rządził w odwiecznych krainach, ale jeszcze dużo czasu upłynie, zanim się tam wybierze.
– Ten czas będzie może tylko minutą.
– Dlaczego?
– Zleź z wozu, to ci powiem, ale czym prędzej!
– Zostanę tutaj!
– Dobrze, to leć w powietrze!
Po tych słowach Sam odwrócił się i udał, że odchodzi. Na to wódz szybko zeskoczył z wozu, pochwycił Hawkensa za ramię i zawołał:
– Dlaczego Sam Hawkens mówi takie słowa?
– Aby cię przestrzec przed śmiercią, która by cię porwała, gdybyś jeszcze przez kilka chwil został na wozie.
– Uff! Śmierć jest na wozie? Gdzie? Pokaż mi ją!
– Może później. Czy twoi zwiadowcy nie powiedzieli ci, po co tutaj jesteśmy?
– Powiedzieli mi. Chcecie wybudować drogę dla ognistego konia bladych twarzy.
– Słusznie! Taka droga przechodzi przez rzeki, przepaście i skały, a te ostatnie zwykle rozsadzamy. Przypuszczam, że ci o tym wiadomo. Czy słyszałeś kiedy, czym rozsadzamy skały stojące na drodze naszego konia ognistego? Czy myślisz, że prochem, którym strzelacie ze swoich strzelb?
– Nie. Blade twarze zrobiły inny wynalazek, którym mogą rozsadzać całe góry.
– Słusznie!