Rozniecić ogień. Louis de Wohl. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Louis de Wohl
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Книги для детей: прочее
Год издания: 0
isbn: 978-83-257-0732-3
Скачать книгу
wybuchnął śmiechem.

      – Książkę! – chichotał. – On! Jego łacina jest zbyt kulawa. Przyznaję, ten człowiek dużo nad sobą pracuje, lecz powinieneś był go posłuchać, kiedy przybył. Nawet Pierre Favre kręcił głową. A teraz mówisz, że napisał książkę!

      – I nikomu jej nie pokazuje – dodał Landivar.

      – Czego zatem dotyczy? Jak myślisz? – Franciszek nie krył ciekawości. – Traktat o magii?

      – Sam nie wiem – wyznał Landivar.

      – Pierre Favre nie wplątałby się w takie sprawy – oś­wiadczył Franciszek i zmarszczył brwi. – Absurd, Miguelu. Ten człowiek jest chory, zdziwaczały, wszystko jedno jaki, ale na tym koniec. Zresztą, cały czas mówi o religii, zupełnie jakby ktoś mu za to płacił.

      – Tacy są najgorsi – podsumował Landivar posępnie.

      – Sprawa jest niewątpliwie poważna – oświadczył profesor García, nerwowo ciągnąc długie rękawy. – Uznałem za swój obowiązek przekazać ci wszystkie dostępne mi informacje, panie.

      Don Diego de Gouvea bawił się pozłacanym piórem.

      – Loyola to rzeczywiście osobliwy człowiek – przyznał. – Kompletnie nie mogę go rozgryźć. Czemu? Czemu gromadzi wokół siebie tych młodych idiotów? Czemu służą te świątobliwe formalności, bezustanne dysputy? Zupełnie, jakby studentom brakowało sposobności do prowadzenia dyskusji podczas zajęć. Do czego on zmierza?

      – W tym sęk – potwierdził García. – Za pozwoleniem, powiem więcej: dlaczego on żąda, by studenci poddawali się wszelkiego typu próbom ascezy, chodzili w prostych ubraniach, praktycznie jak żebracy, co zupełnie nie pasuje do ich pozycji społecznej, a także funkcjom i godnościom, do których ich sposobimy? Nasi studenci to nie wędrowni mnisi, żyjący z jałmużny. Kierujemy nauką chłopców z najlepszych rodzin i ciąży na nas odpowiedzialność za ich wychowanie. Cała ta gadanina o naśladowaniu Jezusa... Słyszałem, jak student Laynez długo o tym opowiadał. Czy mamy patrzeć bezczynnie, jak ten podstarzały znajda usiłuje kształtować naszych studentów na własny, chybiony wzór?

      Don Diego de Gouvea zmarszczył brwi.

      – Dziękuję ci za przekazane informacje, panie – odparł. – Starannie je przemyślę. Koniec końców, krąg jego popleczników jest mały. Laynez, Nicholas Bobadilla, Salmerón, Favre i ten młody Rodríguez. To chyba wszyscy, o ile się nie mylę.

      – Nic dodać, nic ująć – przytaknął García. – Biorę za dobrą oznakę zdrowego ducha naszych studentów, że dwóch jego współlokatorów trzyma się od niego z daleka, zupełnie jakby uznawali go za diabła wcielonego. Juan de Peña oraz Francisco Xavier.

      Don Diego się uśmiechnął.

      – Z pewnością żaden z nich nie będzie cierpliwie znosił opowieści o żebraczych ideałach – ocenił. – Chwilowo nie zajmujmy się tą sprawą. Wierz mi jednak, panie, gdy tylko zaistnieje wyraźny powód do interwencji, z pewnością przystąpię do działania.

      Wyraźny powód do interwencji zaistniał już następnego dnia.

      W pokoju zajmowanym przez podejrzanego doszło do awantury, która zaalarmowała studentów i pedagogów. Zamieszanie było do tego stopnia poważne, że obudzono zażywającego drzemki rektora. Na korytarzu szkoły aż huczało.

      W samym środku wzburzonego tłumu stał Juan de Peña. Wykrzykiwał ile sił w płucach, że nie zamierza dzielić pokoju z człowiekiem dotkniętym zarazą.

      – Cisza – nakazał mu don Diego de Gouvea. – W czym rzecz, de Peña?

      Juan de Peña trząsł się ze wściekłości.

      – Ten głupiec Loyola – wykrztusił. – Opuścił szkołę, by przez całe popołudnie pielęgnować zakaźnie chorego, u którego medycy podejrzewają zarazę. A potem wrócił, żeby spać razem z nami.

      Rektor zmrużył oczy.

      – Gdzie on jest? – spytał.

      Kiedy zjawił się Iñigo de Loyola, wszyscy się cofnęli. Wielu zgromadzonych odwróciło głowy, by nie wdychać oparów potwornej śmierci, którą ze sobą przyniósł.

      – Swoją zbrodniczą głupotą naraził na niebezpieczeństwo całe kolegium! – krzyczał profesor García i jednocześnie obciągał rękawy, żeby nikt nie dostrzegł jego wrzodów. – Don Diego, nalegam, byś nie tolerował takiego zachowania. To najlepsze kolegium najlepszego uniwersytetu na świecie, a nie pierwszy lepszy cuchnący szpital.

      Oskarżony, biały jak kreda, z pochyloną głową, milczał, choć don Diego spoglądał w jego kierunku, jakby oczekując wyjaśnień.

      Rektor się wyprostował.

      – Jutro w porze kolacji Iñigo de Loyola podda się karze kolegialnej – zadecydował. – Dzisiejszą noc spędzi samotnie na strychu. Pokój, który zajmował z innymi studentami, należy wyszorować octem. To tyle. – Wyraźnie zły, odszedł z godnością, aby kontynuować drzemkę.

      Iñigo de Loyola został zaprowadzony na strych. Pozostali studenci rozproszyli się po budynku.

      – Kara kolegialna, co to takiego? – zainteresował się Juan de Peña z niechęcią. – Pewnie publiczne upomnienie, prawda?

      – Nie – zaprzeczył Laynez. Jego ciemne oczy płonęły z wściekłości. – Zostanie rozebrany do pasa i z rękoma związanymi za plecami będzie musiał przebiec między dwoma rzędami nauczycieli i uczniów, uzbrojonych w kije, pałki i baty. Dostanie rózgi. Taka kara dla niemal czterdziestoletniego człowieka – i to jakiego człowieka! Za co? Za czynienie tego, co nam nakazał Chrystus. Może jesteście kapłanami i lewitami, ale z pewnością nie samarytanami. – Odwrócił się gwałtownie i odszedł.

      – Nadal sądzę, że w całej rozciągłości zasłużył na to, co go spotka – skomentował de Peña nadąsany.

      – Ten człowiek się upokorzył – zauważył Franciszek sztywno – niemniej z urodzenia nadal pozostaje szlachcicem i nie tak należy go traktować.

      – Nie zgadzasz się z osądem don Diega? Mam nadzieję, że ten świątobliwy, zasmarkany łotr dostanie dokładnie to, na co zasłużył – odezwał się inny student, pupil Garcíi.

      – Absolutnie się nie zgadzam – obwieścił Franciszek zapalczywie. – Nie podzielam opinii don Diega, nie przyznaję racji temu obłudnikowi Garcíi, który wyciąga oskarżycielski palec ku temu biedakowi, odsłaniając jednocześnie owrzodzoną rękę, i nie uważam, byś ty miał słuszność, durniu. Jeśli czujesz się urażony, mogę ci dać szkołę fechtunku na Île-aux-vaches. Może po niej też będziesz potrzebował chrześcijańskiej troski i opieki.

      Student wycofał się z wyraźnym pośpiechem.

      – Przyszło nam spać w pokoju, który zalatuje octem – mruknął Franciszek pod nosem. – Świątobliwi ludzie bywają niezwykle uciążliwi.

      W szkole nie mówiono o niczym innym. Opinie były podzielone, niemniej studenci generalnie cieszyli się w oczekiwaniu na widowisko. Zapalczywy Bobadilla stanął w obronie skazańca i nieomal wdał się w walkę z kilkoma stronnikami profesora Garcíi. On, Laynez, Salmerón, Rodrígues i Favre usiłowali spotkać się z rektorem, lecz don Diego przewidział podobną ewentualność i odmówił przyjęcia delegacji.

      Po