Ale Głos mówił:
– Czemu opuszczasz Pana dla sługi?
Franciszek usiadł na łóżku. Złożył ręce i pochylił głowę, tak jak uczono go w dzieciństwie. Ale po raz pierwszy w życiu jego modlitwa przybrała formę pytania.
– Panie, co chcesz, bym uczynił?
Głos odrzekł:
– Wróć do swojego miasta. Tam dowiesz się, co masz zrobić.
Pokój był pusty, a jego pustka przerażała. Tak jakby wszystko z niego uszło, całe życie i łaska, a on sam, ma-ły i bezradny, błądził po omacku w bezkresnej ciem-ności.
Roger wrócił rano.
– Obudź się – powiedział. – Tu jest twoja zbroja. Lepiej ją dzisiaj włóż. Moja jest dla ciebie za ciężka, tak jak myślałem. Nie ma sensu... – urwał.
Franciszek leżał na łóżku, nieruchomy i śmiertelnie blady.
– Ty jesteś chory, prawda? – zapytał Roger.
Nie było odpowiedzi. Ale Roger zauważył, że Franciszek ma oczy szeroko otwarte.
– Słońce jest wysoko – powiedział. – Wyruszamy za pół godziny. Lepiej wstań i się przygotuj. Tutaj są twoje rzeczy. Musisz je dzisiaj włożyć.
Nadal nie było odpowiedzi.
– No rusz się, chłopcze – burknął Roger. – Nie możemy kazać na siebie czekać.
Franciszek spojrzał na niego.
– Nie mogę iść – powiedział prawie szeptem.
– Więc jesteś chory?
– Nie sądzę. Nie.
– To w czym rzecz?
– Popełniłem błąd. Nie zrozumiałem znaczenia pałacu i... wszystkiego.
Roger zniecierpliwiony machnął ręką.
– Jaki pałac? O czym ty mówisz?
– Nie zrozumiałem – powtórzył Franciszek. – Muszę wracać do Asyżu.
Roger popatrzył na niego surowym wzrokiem.
– Ale dlaczego? Cóż za niedorzeczność? Wracać do Asyżu? Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, co tam o tobie powiedzą? Powiedzą, że uciekłeś, bo się bałeś.
– To bez znaczenia – odparł cicho Franciszek.
Oczy Rogera zwęziły się.
– Boisz się? – zapytał.
– Boję się tylko nieposłuszeństwa.
– Nieposłuszeństwa komu?
– Nie mogę ci powiedzieć – odrzekł Franciszek.
Roger parsknął śmiechem.
– Muszę przyznać, że miałem o tobie lepsze mniemanie, messer Franciszku Bernardone.
Franciszek usiadł.
– Obawiam się, że nic na to nie poradzę – powiedział. – Ale teraz możesz przynajmniej włożyć tę zbroję. Nie potrzebuję jej. Nie sądzę, bym jeszcze kiedykolwiek ją włożył.
Roger powiedział przez zaciśnięte zęby.
– Zaczynałem już myśleć, że masz zadatki na rycerza. Myślałem nawet, że mimo wszystko postąpiłem słusznie wtedy pod Ponte San Giovanni, kiedy... mniejsza z tym. Myliłem się. Jesteś kupcem bławatnym i grajkiem lutnistą.
– Weź zbroję, rycerzu – powiedział Franciszek.
– Wezmę – odrzekł z pogardą Roger. – Nie jako prezent od ciebie, lecz jako moje prawo. Nie jesteś dość silny, by ją nosić. Zatem będzie moja. Powiem pułkownikowi o twoim powrocie. Żegnaj... tchórzu.
– Powodzenia, rycerzu – powiedział Franciszek. – Mam nadzieję, że odnajdziesz swój zamek. I niech Bóg ma cię w opiece.
Ale trzaśnięcie drzwiami zagłuszyło jego słowa.
Wkrótce potem Franciszek usłyszał stukot podków. Oddział odjeżdżał.
Wstał. Nie było w nim żadnej słabości. Czuł się tak dobrze, jak gdyby nigdy nie chorował.
W godzinę później też odjechał, na północ, do Asyżu.
Przed nocą dotarł do miasta i domu rodziców.
2 Nazwa nadana przez Europejczyków Chinom w średniowieczu – przyp. tłum.
Rozdział siódmy
A.D. 1204–1205
– To właśnie, panowie i rycerze, nazywam zwycięstwem – powiedział książę Taranto, gładząc swoją jedwabistą bródkę. – Ojciec Święty może wreszcie spać spokojnie. Nie będzie już kłopotów ze strony Niemców.
Ponad dwie setki głosów wyraziły głośno swoją aprobatę i wzniesiono puchary przy stole bankietowym.
– Naprawdę sądzisz, że to jest tak decydujące jak tamto, książę? – zapytał z nadzieją biskup Fornari. – Hrabia Diepold uciekł – a on jest groźnym przeciwnikiem.
– Gdyby nie był, pokonanie go nie przysporzyłoby wielkiej chwały, biskupie – uśmiechnął się książę.
– Diepold uciekł tylko z paroma setkami ludzi – powiedział biskupowi komendant Crécy. – Szkoda, że nie widzieliście bitwy! Zapisze się w pamięci jako majstersztyk naszego wielkiego księcia.
– Historia zapisze ją po prostu jako bitwę pod Salerno – powiedział książę z należną skromnością. – Chociaż przyznam, że prawdopodobnie została zręcznie rozegrana.
– Atak z flanki był dotknięciem geniuszu – zawołał Crécy. – Sam Juliusz Cezar musiał klaskać w niebie – to znaczy, jeśli tam jest.
– Biskup jest jedynym pośród nas, który mógłby nam o tym powiedzieć – powiedział książę z uśmiechem.
Biskup Fornari zachichotał.
– Nie mogę powiedzieć z całą pewnością – odrzekł. – Przypuszczam jednak, że sposób, w jaki potraktował Wercyngetoryksa i innych szlachetnych przywódców Galów nie wskazuje, że szybko trafił do nieba. Jestem pewien, że jako dobrzy Francuzi rozumiecie moje wahanie.
– Tu nas ma, na niebo, piekło i czyściec. – Książę roześmiał się. – Gdyby bitwa była tylko pojedynkiem na błyskotliwość umysłów, nasz drogi biskup byłby bardziej niebezpieczny niż Diepold z Acerry.
– Diepold znalazł swego mistrza – powiedział Crécy.
– Mój drogi Crécy, kiedy patrzysz na mnie takim wzrokiem, przypominasz mi wiernego psa, którego kiedyś miałem.
– Ja jestem twoim wiernym psem – odrzekł Crécy – i niech ktoś spróbuje się ze mnie śmiać. Spojrzał groźnie dookoła.
Książę podniósł swój puchar, kunsztownie wykonany ze złota i kości słoniowej i wysadzany półszlachetnymi kamieniami.
– Za zdrowie i zwycięstwo Ojca Świętego – powiedział. – I możesz mu powiedzieć, ekscelencjo: po tej bitwie żaden Niemiec nie odważy się zaatakować