Wtedy zobaczył ze zdumieniem, że Monaldo jest zatopiony w myślach.
W upalny dzień życie w lochu było czystą torturą. Mężczyźni siedzieli apatycznie w małych grupkach i często wybuchały między nimi kłótnie.
Cuomo przetarł czoło wierzchem dłoni.
– To zły znak – powiedział, nie adresując tych słów do nikogo, a siedzący najbliżej spojrzeli na niego posępnie.
– Co? – zapytał mechanicznie jeden z mężczyzn.
– Że zabrali pułkownika, oczywiście – powiedział Cuomo. – Nie powiedzieli dokąd, prawda, Tardi?
– Myślisz, że go zabiją... stracą?
– Może – odrzekł posępnie Cuomo. – Może był jeszcze jeden atak. Albo oni chcą zaatakować Asyż i zmusić pułkownika, by zdradził im system fortyfikacji.
– Nic nie powie – stwierdził z przekonaniem Tardi.
– Są sposoby, by zmusić ludzi do mówienia – napomknął Cuomo.
– Wiesz na ten temat wszystko, prawda? – wtrącił oficer kopijników Bianchi. – Twoi policjanci też.
Cuomo spojrzał na niego.
– Człowiek, który nie lubi policji, ma ku temu powody.
– To jest zły znak, że nie ma pułkownika, on ma rację – powiedział szybko Tardi, zanim zdążyło zrobić się gorąco.
– I to nie jedyny zły znak – powiedział głośno trzeci mężczyzna. – Widziałem dziś rano wielkiego pająka. A nasz mały Pan Aksamitny jest chory.
– To nic nowego, choruje od pewnego czasu – rzekł Tardi.
– Nie wierzę w pająki, rozbite lustra i takie rzeczy – powiedział Bianchi – ale to hańba z Aksamitnym. Powinni go zabrać do szpitala.
– Powinien był zostać w domu z matką – odrzekł Cuomo.
– Szkoda, że ty nie zostałeś – wybuchnął Bianchi. – Jeśli masz matkę, oczywiście. Trudno to sobie wyobrazić. Biedny Pan Aksamitny. I my wszyscy. Z tą jego lutnią było inaczej. Lubiłem pieśń o Rolandzie i jego rogu i tę drugą o Tristanie i Izoldzie Jasnowłosej.
– To nie tylko lutnia – powiedział Tardi. – To on sam. Jedyny, który umiał nas rozbawić. Zawsze pogodny. Czyż nie mam racji, Bianchi?
– Masz. A to już piąty czwartek.
Roger z Vandrii podniósł wzrok z przeciwnego kąta celi. Nic nie powiedział.
– Co masz na myśli z tym piątym czwartkiem? – zapytał Tardi.
– Piąty czwartek, odkąd ona nie przychodzi. Zawsze przychodziła w czwartki, nie pamiętasz?
– Coś takiego, rzeczywiście. Święta Matko Boża, ten pierwszy raz, kiedy stanęła w drzwiach! Kłócili się i chcieli kogoś zabić, ale kiedy ją zobaczyli...
Roger wstał i podszedł do pryczy, na której leżał Franciszek Bernardone.
– Lepiej się czujesz? – zapytał cicho.
Franciszek uśmiechnął się do niego.
– Niektórzy z tych dobrych ludzi myślą, że umrę z tej gorączki. Doktor chyba też tak sądzi, choć nie powiedział mi tego wprost. Jakże się mylą. Wkrótce wyzdrowieję i wszyscy ze mną, a ja będę księciem, wielkim i potężnym księciem...
Roger spojrzał na niego badawczo. Woskowa twarz, wychudzone ciało, ale jasny wzrok. Nie miał gorączki. Przynajmniej nie w tej chwili. Nie bredził więc w delirium.
– Wiem, że są ludzie, których marzenia się spełniają – powiedział oschłym tonem. – Może ty do nich należysz. Ja porzuciłem już marzenia.
– To bez znaczenia – odparł Franciszek. – Najlepsze marzenia to nie te, które tworzymy sami.
– To znaczy?
– Przychodzą do nas nieproszone – przynajmniej nie przez nas.
– Wiele rzeczy przychodzi do mnie nieproszonych – powiedział z goryczą Roger. – Na przykład robactwo. Czasem o sześciu nogach, a czasem o dwóch. Ból. Niepokój. Smutek. Niesprawiedliwość... nade wszystko, niesprawiedliwość.
Franciszek z wysiłkiem zwrócił głowę w jego stronę.
– Mówiłem ci wiele tygodni temu, rycerzu, że wszystko jest takie, jakim to widzimy. Dlatego ważne jest, by patrzeć na dobre rzeczy. Pamiętaj, co powiedział Abelard: „Odpocznij chwilę, słowiku – wznieś się, pieśni mego serca”. Świat jest pełen słodyczy. Czemu myśleć tylko o occie?
– Wszystko, co w życiu otrzymałem, było octem – odrzekł Roger. – Albo zamieniało się w ocet, gdy tylko przytknąłem je do ust. Ale nie szkodzi. Czasami zastanawiam się, dlaczego rozmawiam z tobą, jakbyśmy byli równi... chciałem powiedzieć, przyjaciółmi – poprawił się szybko. – Myślę, że teraz już wiem. Jesteś moim przeciwieństwem. Dla ciebie wszystko jest dobre i piękne...
– Oprócz mnie samego – powiedział Franciszek.
– Nie sprawiasz wrażenia człowieka, który jest z siebie niezadowolony – odrzekł Roger z lekkim uśmiechem.
– Dlatego, że nie myślę o sobie przez cały czas – odpowiedział pogodnie Franciszek. – Jest tyle innych rzeczy, tyle innych...
Roger spojrzał na niego bystro, ale nic nie wskazywało na to, że te słowa miały być naganą.
– Na przykład ta mała dama, która do nas przychodziła – ciągnął Franciszek.
Twarz Rogera stężała.
– Też nas zostawiła – powiedział sztywno.
– Jest wielką małą damą – rzekł Franciszek – i pochodzi z wielkiej rodziny.
– Co? Znasz ją? Nigdy mi o tym nie mówiłeś.
– Przypomniałem sobie – odrzekł Franciszek. – Widziałem ją raz wcześniej, w Asyżu. Była drobną trzyletnią dziewczynką, ubrana w złotą sukienkę, w ramionach tej pulchnej damy, która razem z nią przynosiła nam jedzenie, pani Guelfuccio. To było zanim uciekli z Asyżu.
– Nie powinienem był walczyć za Asyż – powiedział Roger. – Jeżeli ona musiała stamtąd uciekać, to miasto na pewno jest przeklęte. Jak się nazywa?
– Panna Klara Scifi – powiedział Franciszek. – Ojciec mówił, że rodzina Scifich zyskała wielkie wpływy w Perugii – zapomniałem dlaczego. – Zaczął oddychać z wysiłkiem, a na jego woskowożółte czoło wystąpiły krople potu.
Może umrzeć za kilka dni, pomyślał Roger, i ku swemu zdumieniu poczuł ukłucie żalu. Ale może dlatego, że jego śmierć potwierdzi głupotę największego osła w całym świecie chrześcijańskim, który zwrócił wierzchowca w niewłaściwym kierunku...
Ciężkie więzienne drzwi zaskrzypiały w zawiasach i Roger odwrócił się w nagłym przypływie nadziei.
Ale to nie była mała dama.
To był pułkownik da Fabriano. Więc jednak pozwolili mu tu wrócić. Ponad pół setki ludzi otoczyło swego dowódcę, wiwatując.
Roger podszedł do nich powolnym krokiem, a wtedy zgiełk zaczął cichnąć i mógł usłyszeć, co mówi da Fabriano.