Rozdział szósty
A.D. 1203
– Gdzie jest Franciszek? – zapytał Pietro Bernardone.
– Poszedł na spacer. – Pani Pika była zajęta haftowaniem. Nie podniosła wzroku.
– Tak? Cóż, sądzę, że dobrze mu to zrobi. – Bernardone usiadł ciężko, krzyżując ręce na wydatnym brzuchu. – Tak czy inaczej, nie stracił ambicji – dodał z zadowoleniem. – Wczoraj mi powiedział: – Będę sławny na cały świat, ojcze, wiem, że będę.
– Jeśli Bóg tego chce – powiedziała cicho pani Pika.
– Oczywiście, że chce. Dlatego uczynił go takim, jaki jest. Każdy bierze go za młodego szlachcica. Nawet w Perugii dzielił celę ze szlachtą i oficerami, pamiętasz?
– Dziesięć miesięcy w kazamatach – powiedziała z goryczą Pika. – Tyle ma ze swego pragnienia, by stać się wielkim człowiekiem. Mógł tam umrzeć. Był taki chory, tak strasznie chory...
– Ale swoją opieką przywróciłaś go do zdrowia – wtrącił pospiesznie Bernardone. – A teraz wszystko jest już dobrze.
– Nie jest jeszcze zdrowy. Daleko mu do tego. Znam go.
– Będzie zdrowy. W tym wieku człowiek jest giętki jak bambusowe kije, które kupiłem w zeszłym roku w Mecopuli. W Kataju2 budują z nich domy. Nie umiem sobie wyobrazić, w jaki sposób, ale dobrze je sprzedawałem. Mam nowe ubranie dla chłopca.
– Jest niespokojny – powiedziała Pika.
– Wspaniały znak – stwierdził Bernardone. – Wolisz, żeby był flegmatycznym fajtłapą? Mówię ci, jego umysł i myśli szybują wysoko. Któregoś dnia stanie się wielką postacią w świecie, a my będziemy z niego dumni. To nie takie głupie, gdy mówi, że będzie księciem. Ma do tego osobowość, a tylko to się liczy w dzisiejszym świecie. Nie samo urodzenie...
– Dobroć się liczy – powiedziała Pika.
– Nie wejdziesz na szczyt będąc tylko dobrym – powiedział pobłażliwie Bernardone. – Musisz być sprytny, bystry, pełen zapału i odwagi. Musisz przejmować inicjatywę, mieć oczy szeroko otwarte i wykorzystać każdą szansę. Ja tak zrobiłem – i spójrz na mnie! Kiedy zaczynałem, nie wiedziałem często, skąd wziąć pieniądze na jedzenie na następny tydzień. Teraz jestem bogatszy niż Cavallieri i Quintavalle – prawie tak bogaty jak sam Revini. Konsulowie i senatorzy mnie szanują. Wystarczy. A chłopiec zaczyna w tym miejscu. Położyłem fundament. On zbuduje na nim wysokie wieże.
Z dworu dobiegły krzyki i piskliwy śmiech.
Bernardone wstał, podszedł do okna i otworzył je.
Koło domu przechodził wysoki, chudy mężczyzna z rozczochranymi włosami i rzadką brodą. Stara połatana opończa przykrywała łachmany, które miał na sobie. Grupka małych uliczników tańczyła wokół niego, śmiejąc się, gwiżdżąc i przedrzeźniając jego ruchy. Zdawał się ich nie dostrzegać. Patrząc w niebo, śpiewał:
– Pax et bonum! Pax et bonum!
Bernardone zamknął z trzaskiem okno.
– Znowu ten głupiec – powiedział z irytacją. – Pokój i dobro! Jakby ten żebrak mógł dać komukolwiek coś dobrego. Nic dziwnego, to jeden z uczniów szalonego Kalabryjczyka.
– Masz na myśli opata Joachima z Floris?
– A kogoż innego? Głosi kazania o nadchodzącym królestwie, narodzinach nowej epoki i takie brednie. Co jest w końcu złego w naszej epoce? Przedsiębiorczy człowiek, który ma głowę na karku, może coś osiągnąć.
– Jedno miasto walczy z drugim – odparła Pika. – Większość ludzi myśli tylko o własnych korzyściach. Prawie każdy jest żądny luksusu...
– Ja nie – warknął Bernardone. – Nie myślę o sobie. Myślę o swoim synu.
– Wciąż mam nadzieję... – przerwała mu Pika.
– Na co masz nadzieję? – zapytał Bernardone, marszcząc brwi. – No dalej, kobieto, powiedz.
– Że nasz syn stanie się prawdziwym dzieckiem Bożym – powiedziała cicho jego żona.
Roześmiał się.
– Co masz na myśli? Przecież został ochrzczony. Byłem przy tym.
– Nie było cię, kiedy się urodził – odrzekła Pika.
Zmarszczka na czole Bernardone pogłębiła się. Wiedział o dziwnej rzeczy, jaka się zdarzyła; sąsiedzi powiedzieli mu o tym, gdy tylko wrócił z Francji.
– Zabobonne gadanie – powiedział z rozdrażnieniem. – Nie pozwoliłbym na to, gdybym tu był.
– Wtedy bym umarła – a chłopiec razem ze mną.
– Nonsens, kobieto.
Ale Pika, zwykle łagodna i cicha, nie ustąpiła.
– Poród zatrzymał się – powiedziała. – Byłam coraz słabsza. Wtedy zjawił się niewidomy pielgrzym. Powiedział tylko: „Powiedz pani tego domu, że jej syn musi się narodzić w stajence. Bo taka jest wola naszego Błogosławionego Pana”.
– Mówiłaś mi o tym wcześniej – Bernardone poruszył się niespokojnie na krześle.
– Przyszli więc i zanieśli mnie do stajenki i dziecko urodziło się niemal natychmiast. Takie dziecko z pewnością powinno zostać...
– Kto wie – przerwał jej Bernardone z pobłażaniem. – Może pewnego dnia zostanie wielkim prałatem, kardynałem, księciem Kościoła i biskup Gwidon będzie musiał kłaniać mu się z czcią. Choć muszę powiedzieć, że nie sądzę, by się do tego nadawał.
Z dworu znów dobiegł okrzyk żebraka:
– Pax et bonum! Pax et bonum!
– Co za głupota – burknął Bernardone. – Jakie dobro może uczynić, wykrzykując to przez cały dzień? Założę się, że ten głupiec nie spędził na pożytecznej pracy ani jednego dnia w swoim życiu. Ale uważa się za świętego człowieka czy coś w tym rodzaju.
– Pax et bonum! – Tym razem okrzyk dobiegł z oddali.
Franciszek zjawił się po kilku minutach. Był blady i powłóczył nogami.
– Znowu jesteś chory – krzyknęła Pika. Zerwała się z krzesła, zrzucając robótkę na podłogę.
Bernardone przez chwilę również wyglądał na zmartwionego.
– W porządku, mamo. – Franciszek uśmiechnął się smutno. – Ja tylko... Tylko nie rozumiem, to wszystko. – Usiadł. – Nie rozumiem – powtórzył.
– Czego, synu? – zapytał Bernardone.
– Właśnie... – zaczął Franciszek i urwał.
– Zobaczył pielgrzyma – powiedziała Pika.
– Tak. – Franciszek potrząsnął