Radosny żebrak. Louis de Wohl. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Louis de Wohl
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-257-0648-7
Скачать книгу
opadł z powrotem na krzesło.

      – To niemożliwe. – Oddychał ciężko. – Wykluczone.

      – A tu będzie jutro wieczorem, może nawet rano – dodał kanclerz.

      – Ale jak? Nie ma żadnych okrętów. On...

      – Przeprawił się z Reggio do Mesyny.

      – Nie może przeprawić całej armii na kilku przybrzeżnych statkach!

      – Nie zrobił tego. Wziął ze sobą tylko małą świtę. Mówiono mi, że mniej niż stu mężczyzn.

      Capparone znowu wstał. Oczy mu płonęły.

      – Ale to wspaniała nowina – powiedział. – Myślałem przez chwilę, że zapowiadasz następną niemiecką inwazję. Mniej niż stu mężczyzn! Na pewno sobie z nimi poradzimy.

      – On przeprawi więcej mężczyzn, Capparone. Zagarnie nasze statki i użyje ich do tego celu.

      – To zabierze trochę czasu – powiedział drwiąco Capparone. – A wcześniej może się coś wydarzyć. Ale zastanawiam się, dlaczego...

      – Pomyślałbym, że jest dość oczywiste, czego chce – powiedział kanclerz trudnym do określenia tonem.

      Capparone spojrzał na niego.

      – Tak – powiedział. – Chce tego, co ja i ty. Kłopot w tym, że każdy chce tego na wyłączność.

      Kanclerz skinął głową.

      – Teraz wiesz, czemu miałem czelność, jak to nazwałeś, przyjść do ciebie. Moje prawa mają pierwszeństwo, ściślej mówiąc, tylko moje są legalne. Zostałem wyznaczony na jednego z opiekunów króla przez jego matkę. Dlatego ja powinienem odpowiadać za mojego królewskiego wychowanka. Ty po prostu wyznaczyłeś siebie...

      – Jako gubernator Palermo... – zaczął Capparone.

      – Ale przynajmniej jesteś Sycylijczykiem i w twoich żyłach płynie normandzka krew – podjął szybko kanclerz. – Ten Diepold jest Niemcem. A żaden Sycylijczyk nie może pragnąć odnowienia niemieckich wpływów na Sycylii.

      – Sam król jest pół-Niemcem – rzekł powoli Capparone.

      – I widać to po nim – odparł kanclerz. – Ale jest również pół-Normanem. Czas pokaże, co przeważy. Ale temu stawimy czoła później. Teraz musimy za wszelką cenę zapobiec tylko jednej rzeczy.

      – Diepold nie może go dostać – rzekł Capparone.

      – Właśnie. – Kanclerz zaczął spacerować po pokoju, szeleszcząc szatą. – Pomyśleć tylko, że był czas, kiedy triumfowałem, bo pokonał hrabiego Brienne! A teraz jest tak niebezpieczny jak tamten awanturnik, a może jeszcze bardziej. Nawet papież nie może go powstrzymać.

      – Ale ja mogę. – Capparone zadzwonił. – Czterech strażników do pilnowania pokojów króla – powiedział urzędnikowi, który się zjawił na wezwanie. – Król nie może ich teraz opuszczać. Wyjaśnij mu, że przedsięwzięliśmy ten środek, bo planują na niego zamach... Saraceni. I natychmiast poślij po pułkownika Mallino.

      Urzędnik wycofał się.

      – Zmobilizuję tysiąc mężczyzn w ciągu dwóch godzin – ciągnął Capparone. – To powinno wystarczyć na Diepolda... Co się stało?

      Stojący przy oknie kanclerz odwrócił się, tłumiąc okrzyk. Twarz miał szarą jak popiół.

      – Co się stało? – powtórzył Capparone.

      – Spóźniliśmy się – rzekł kanclerz głuchym głosem. – On tu jest.

      – Kto? Diepold? Oszalałeś?

      Kanclerz roześmiał się histerycznie.

      – Sam zobacz! – krzyknął.

      Trzy kroki i Capparone stanął obok niego.

      Zwarta formacja rycerzy cisnęła się na dziedziniec. Strażnicy i paru urzędników próbowało protestować, jak można było wnioskować z ich gwałtownych gestów. Równie dobrze mogli protestować przeciw wybuchowi wulkanu. W ułamku minuty zostali zapędzeni w róg dziedzińca, na którym górowało dziesięciu kolosów w zbrojach. Pozostali zsiedli z koni i poszli prosto do pałacu.

      Dwaj mężczyźni w pokoju spojrzeli na siebie.

      – Nie może mnie zabić – rzekł kanclerz – to by było świętokradztwo.

      Z głębi pałacu dochodziły pomieszane głosy, krzyki, rozkazy i tupot biegnących nóg.

      Dwaj mężczyźni milczeli, bezradni w obliczu takiego terroru. Szczęk zbroi nasilił się, drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu stanął olbrzymi mężczyzna. Uśmiechał się, trzymając w ręce obnażony miecz.

      – Gubernator Palermo i kanclerz Sycylii w jednym pokoju – powiedział. – Pomyślałbym, że to rzadka okazja.

      Wszedł, a za nim pół tuzina jego rycerzy. Pokój wypełniła stal i poczucie zagrożenia.

      – Moi panowie – ciągnął ogromny rycerz – prawdopodobnie już odgadliście, kim jestem. A jeśli nie: jestem Diepold z Acerry. Wiem, kim wy jesteście... a kim będziecie, postanowię niebawem. Gdzie jest ten wasz mały król?

      Kanclerz przemówił, dotykając krzyża zawieszonego na piersi:

      – Hrabio Diepoldzie, skoro wiesz, kim jestem, wiesz również, że matka króla, królowa Konstancja z Sycylii, żona cesarza Henryka VI, wybrała mnie na jego opiekuna, a potwierdził to jego świątobliwość papież. Dlatego jest moim obowiązkiem chronić prawowitego króla Sycylii i muszę was prosić w imieniu Trójcy Świętej, byście szanowali prawa i osobę króla Fryderyka Rogera.

      – Nie chcę słuchać kazania kanclerza Sycylii, nawet jeśli jest biskupem – powiedział Diepold, gładząc rękojeść swego olbrzymiego miecza. – Kiedy będę potrzebował kazania, mogę je usłyszeć bezpośrednio od legata papieskiego, który, jak zapewne miło będzie wam usłyszeć, przebył ze mną całą drogę z Apulii, mimo że podróżowaliśmy raczej szybko. Hej, wy tam! Niech ekscelencja tu wejdzie. Możemy go potrzebować.

      – Legat papieski? – powiedział kanclerz, blednąc. – Z wami?

      Diepold roześmiał się.

      – Nie spodziewaliście się tego, prawda? Dość długo obracałem się w świecie, by wiedzieć, jak postępować z takimi jak wy. Wejdź, ekscelencjo i powiedz swemu... koledze, z czyich rozkazów tu jesteśmy.

      Kiedy biskup Fornali wszedł, kanclerz po krótkim formalnym powitaniu zasypał go gradem pytań po łacinie. Legat odpowiadał na nie w tym samym języku.

      Diepold stał, patrząc na nich ze źle skrywaną podejrzliwością, ale uśmiechnął się szeroko, kiedy biskup Fornali pokazał swoje listy uwierzytelniające.

      Wrażenie, jakie zrobiły na obu Sycylijczykach, było druzgocące.

      – A teraz – burknął Diepold – oddajcie mi króla, i to nie zwlekając.

      Capparone odruchowo wyciągnął rękę do dzwonka.

      – To nic nie da, gubernatorze. Wasi służący są pod strażą moich ludzi. Kogo chcecie wezwać?

      – Mojego sekretarza, Tramino.

      – Dajcie tu człowieka nazwiskiem Tramino! – ryknął Diepold. Urzędnik zjawił się po chwili, drżąc jak liść.

      – Przekaż królowi wyrazy mego szacunku i powiedz mu, by zaszczycił nas swą obecnością – powiedział z wielką godnością Capparone.

      – Przy-przykro mi,