Radosny żebrak. Louis de Wohl. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Louis de Wohl
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-257-0648-7
Скачать книгу
niczego nie zobaczycie, przyślijcie jednego człowieka, by nam to powiedział, a sami szukajcie dalej.

      Kopyta koni zastukały na moście. Za nim było kilka niezalesionych, spadzistych wzgórz, a dalej droga znów prowadziła przez las. Fabriano pociągał swoją krótką bródkę. Po raz pierwszy wyglądał na lekko zdenerwowanego.

      Jeźdźcy znikli na drugim brzegu rzeki. Kilka chwil upłynęło w ciszy, przerywanej tylko szczękiem zbroi lub cichym rżeniem któregoś z koni. Potem pojawił się jeden ze zwiadowców, jadący w ich stronę. W połowie mostu ściągnął cugle, zrobił zamaszysty ruch kopią i zawrócił.

      – Nie ma śladu wroga – rzekł pułkownik z widoczną ulgą. – Naprzód, kopijnicy.

      Setka kopijników ruszyła przez most w dwóch kolumnach. Pułkownik ze swym korpusem pojechał następny, za nim reszta kawalerii, a z tyłu pierwszy oddział gwardii obywatelskiej.

      Zbliżając się do drugiego brzegu, Roger pomyślał, że słyszy inny hałas ponad tym, jaki robiła kawalkada koni, jakby kotlarzy klepiących młotem garnki – nikły, daleki i dziwny.

      Koń pułkownika stanął dęba. Da Fabriano coś krzyknął, ale w ogólnej wrzawie nikt tego nie usłyszał.

      Roger poczuł, że jakaś siła pcha jego wierzchowca do przodu i nagle podwójna kolumna znikła; nie było już żadnej kolumny. Cały most był zapchany końmi i krzyczącymi ludźmi.

      Idioci, pomyślał gniewnie, czy naprawdę nie mogą utrzymać jakiejkolwiek dyscypliny?

      Nie mogli. Konie i ludzie byli tak stłoczeni, że tworzyli jakby jedno zwierzę o wielu głowach i niezliczonej liczbie nóg – olbrzymiego smoka ze stalowymi łuskami i ciałem zbyt szerokim i ociężałym, by mógł się posuwać do przodu, więc tylko szarpał się bezładnie, wprawiając most w drżenie aż do fundamentów.

      Jeszcze jedno szarpnięcie i Roger wraz z innymi wokół niego został wyrzucony z mostu jak z katapulty na brzeg. Jednocześnie wzmógł się hałas czyniony przez kotlarzy. Uderzali w setki kotłów w upiornym, nieregularnym rytmie.

      Zza kłębów kurzu dobiegł ich ostry, przeciągły kwik – rżenie konającego rumaka.

      Dopiero wtedy Rogera olśniło, że nie był to bałagan ani brak dyscypliny. To był atak, niespodziewany atak, a kotlarze nie uderzali w garnki, tylko w hełmy, tarcze i zbroje. Ale gdzie oni byli?

      Spiął konia ostrogami i zmusił, by stanął dęba, a potem, szaleńczym wysiłkiem, wydostał się ze skłębionej masy i wjechał na stok wzgórza.

      Zobaczył ze swego punktu obserwacyjnego, że pierwsza szarża kopijników wjechała prosto w zasadzkę przygotowaną przez perugiańskich pikinierów. Większość jeźdźców była już spieszona i rozbrojona. Pułkownik ze swymi oficerami też został wciągnięty w zasadzkę, a druga szarża kopijników właśnie się do niej zbliżała, jakby wiedziona nieubłaganym przeznaczeniem, a za nimi tłoczył się pierwszy oddział gwardii obywatelskiej.

      Potężne siły perugiańskich wojsk nacierały ze wzgórz, zbyt liczne dla asyżan, którzy krzyczeli z gniewu i strachu. Nie było drogi odwrotu, bo za nimi Roger widział również błękitnawe zbroje i zielone kubraki Perugii blokujące most.

      Jedno spojrzenie na przeciwległy brzeg wyjaśniło, co się stało. Podwójna zasadzka, pomyślał Roger z wściekłością. Pierwsza, na perugiańskim brzegu rzeki, odcięła kawalerię i jeden oddział gwardii obywatelskiej od reszty armii.

      Druga, na przeciwległym brzegu Tybru, wypadła z ukrycia w lesie i uderzyła w główne siły gwardii obywatelskiej – teraz pozbawionej dowódcy i osłony kawaleryjskiej – oraz w oddział najemników. A tam wróg miał również ogromną przewagę. Asyżanie musieli walczyć o życie – ale czy naprawdę to robili? Chmura kurzu po asyżańskiej stronie rzeki szybko się oddalała. Asyżanie nie walczyli. Uciekali.

      Spośród wielu rzeczy, których ojciec nauczył go o sztuce wojennej, przypomniał sobie jedno zdanie: „Pamiętaj, synu, kiedy armia zaczyna uciekać, nie zatrzyma się łatwo, jeśli składa się z doświadczonych żołnierzy; a jeśli składa się z surowych rekrutów, nie zatrzyma się wcale”.

      Asyżanie nie przestawali uciekać. Złamali szeregi. Zagarniali z sobą niewielki oddział najemników.

      To był koniec wyprawy. Nie będzie niespodziewanego ataku na Perugię. Nie będzie zwycięstwa ani łupu.

      Roger wahał się przez chwilę. Nie był nic winien Asyżowi oprócz paru płatów niewygodnej zbroi, kolacji i noclegu.

      Bitwa była jednym; dać się zarżnąć głupio i bez sensu – zupełnie czymś innym. Najlepszą, najmądrzejszą i jedyną rzeczą, jaką mógł zrobić, było pogalopować na południe wzdłuż brzegów Tybru.

      Perugianie i asyżanie – a raczej to, co z nich zostało – byli zajęci walką na tym brzegu rzeki. Przy odrobinie szczęścia nawet nie będą go ścigać. Da Fabriano znikł pod nawałnicą trzech przeciwników; większość jego oficerów też.

      To był dobry moment na ucieczkę.

      Roger zacisnął dłonie wokół cugli i jego koń zaczął się wycofywać. Walka skończy się za chwilę; tylko paru młodzieńców z oddziału pułkownika, oszołomionych i ledwo trzymających się na nogach, jeszcze się broniło. Jeden spośród nich miał bajecznie kolorowy ubiór.

      Roger szarpnął głowę konia i wbił ostrogi w jego boki, kierując go wprost na tę grupę.

      Wpadł między nich jak grom. Pikinierzy cofnęli się, a on wyciągnął miecz – w ostatniej chwili, by uderzyć nim w hełm potężnie zbudowanego żołnierza, zanim ten zdołał przebić piką plecy młodego Bernardone.

      Prawie natychmiast otoczyło go pół tuzina mężczyzn, wyrwali mu z ręki cugle. Usłyszał jakby ryk grzmotu, a potem świat się zapadł i nie było już nic.

      Rozdział czwarty

      – Ciociu Bono!

      Pulchna dama spała spokojnie na ogrodowej ławce. Oddychała głęboko, a obfita góra jej sukni z brązowego aksamitu wznosiła się i opadała w rytmie regularnych i dobrze kontrolowanych małych trzęsień ziemi.

      – Ciociu Bo-no!

      Okrągła jak księżyc w pełni twarz, z nosem jak guziczek, wyrażała całkowitą pogodę ducha, która znikła jednak, gdy kobieta otworzyła oczy – łagodne, zaniepokojone, znów udręczone przez życiowe troski.

      – Co tym razem? – spytała płaczliwym głosem Bona Guelfuccio. – A, to ty, Klaro. Czemu nie pójdziesz pobawić się z Penendą i Agnieszką?

      Mała jasnowłosa dziewczynka, w wieku ośmiu lub dziewięciu lat, odpowiedziała grzecznie:

      – Przepraszam, ciociu Bono, ale Penenda ma teraz lekcję muzyki, a Agnieszka chce popatrzeć, a ja pomyślałam...

      – Tego się obawiałam – powiedziała ciotka, pocierając oczy. – Twoja matka nie pozwoli ci nosić włosiennicy, jeśli o to chodzi...

      – Nie o to.

      – Oczywiście ma rację. Za dużo się naczytałaś o mnichach i pustelnikach.

      – Chodzi o więźniów.

      – Co znowu? – spytała ciocia Bona. – Jakich więźniów?

      – Tych w kaza... kaza...

      – W kazamatach. A, masz na myśli jeńców, prawda?

      –