– Oczywiście, że pamiętam. Mieliśmy duży dom blisko Naszego Pana.
– Tak, na Placu Katedralnym. Ale go nam zabrali.
– Jeńcy?
Ciocia Bona potarła guziczkowaty nos.
– Może – powiedziała bez przekonania. – W każdym razie ci, którzy ich tu wysłali.
– Ale oni już mają nasz dom – powiedziała Klara, marszcząc czoło z wysiłku. – Czego jeszcze chcą?
– Naprawdę nie wiem, malutka.
– Dlaczego chcieli najpierw naszego domu? – zapytała Klara. – Czy nie mieli własnego?
– Tak, mieli, ale... to bardzo trudne pytanie... Sama nie bardzo to rozumiem. To po części dlatego, że jesteśmy szlachtą. Oni... oni są naszymi wrogami.
– A powinni nas kochać – powiedziała stanowczo dziewczynka – czy jesteśmy szlachtą czy nie. Takie jest przykazanie. A my powinniśmy kochać ich. Dobrze, zacznę ich kochać od razu.
– To bardzo ładnie z twojej strony – odrzekła ciocia Bona.
– Ale oni są w kazamatach.
– Tak, kochanie.
– A kto się tam o nich troszczy?
– Pewnie strażnicy.
– A są dla nich mili?
– Słuchaj, maleńka, idź się bawić. Penenda na pewno skończyła lekcję... A Agnieszka...
– Myślałam, że...
– Ty zawsze myślisz, Klaro.
– Jeśli ich kocham, muszę zrobić dla nich coś dobrego. A ksiądz Onufry mówi, że dobrze jest odwiedzać więźniów.
– Tak, ale...
– Więc chyba pójdę ich odwiedzić w kazamatach.
Bona Guelfuccio klasnęła w pulchne dłonie i uniosła brwi niemal do linii czepka.
– Klaro! To szaleństwo. Mama nigdy nie pozwoli ci pójść w takie miejsce. Jesteś jeszcze dzieckiem, małą dziewczynką...
– Tak – zgodziła się Klara – ale ty nie, ciociu Bono.
Kobieta wyprostowała się gwałtownie.
– Ja? – zapytała. – Do czego zmierzasz?
– Myślałam, że...
– Wszyscy święci, uchowajcie nas od myślenia tego dziecka!
– ...jesteś taka dobra. Nawet mama tak mówi.
– Naprawdę? – spytała z uśmiechem Bona Guelfuccio, mile połechtana.
– Tak, naprawdę. Któregoś dnia wujek Monaldo powiedział coś o tobie, nie dosłyszałam co, i mama powiedziała: „Tak, tak, wiem, ale to taka dobra kobieta”. Właśnie! Ciociu, czemu tak się zaczerwieniłaś?
– Nieważne. Nieważne.
– Więc jestem pewna, że chcesz robić to, co powiedział Pan, kochać więźniów i odwiedzać swoich wrogów. A ja pójdę z tobą. Mama zawsze pozwala mi chodzić z tobą.
– Ale nie do miejskich kazamatów – powiedziała z przerażeniem Bona Guelfuccio. – Nie, nie, to wykluczone. Poza tym nie wpuszczą nas tam, na pewno nie, więc po co w ogóle iść?
– Też o tym myślałam, ciociu. Mogłybyśmy wziąć trochę jedzenia – chleb, zupę, ser i wino. Giacomo i Maddalena dadzą nam wszystko, czego potrzebujemy.
– To wykluczone – stwierdziła stanowczo Bona Guelfuccio. – Nawet gdybym się zgodziła na to szaleństwo, twoja matka nigdy nie pozwoli nam tam pójść.
– Mama i tata pojechali z wizytą do hrabiny San Severino. Nie możemy ich zapytać.
– A twój wujek Monaldo będzie bardzo zły!
Klara skinęła głową.
– To możliwe, ciociu. Ale wolę, by gniewał się na mnie wujek Monaldo niż Nasz Pan. No, ciociu, chodźmy!
– Nie, nie, nie – odparła kobieta. – Nie chcę już o tym słyszeć. Wykluczone.
Klara spojrzała na nią, uśmiechając się. Ukłoniła się z wdziękiem i pocałowała ciotkę w czubek nosa. Potem pobiegła do wielkiego domu w kształcie podkowy znajdującego się za cyprysami.
– Dokąd idziesz? – zawołała ciotka.
– Do kuchni, przygotować jedzenie – rzuciła Klara przez ramię, biegnąc dalej.
Pułkownik Gentile da Fabriano spędził pierwszych kilka miesięcy niewoli w szpitalu w Perugii, ale kiedy uczeni lekarze stwierdzili, że jest wystarczająco zdrowy, musiał dołączyć do innych jeńców. Zgodnie ze zwyczajem rycerze, szlachta i oficerowie otrzymali osobne kwatery i pułkownik znalazł około siedemdziesięciu swoich podkomendnych w brudnych, podziemnych celach. Spoglądał na szare, lepkie od brudu ściany; stare, zakopcone lampy oliwne; rozpadające się stoły, krzesła i prycze. W powietrzu czuć było wilgoć.
– Jeżeli Perugia trzyma w takich warunkach szlachetnie urodzonych jeńców, boję się nawet myśleć, co muszą znosić prości żołnierze.
– Nie zapraszaliśmy was tutaj – powiedział szorstko strażnik, po czym zamknął za sobą i zaryglował skrzypiące drzwi.
Siedzący najbliżej oficerowie podeszli do pułkownika i pogratulowali mu powrotu do zdrowia.
– Dziękuję – odpowiedział z ponurym uśmiechem. – Może byłoby lepiej, gdybym nie wyzdrowiał. Wciąż obwiniam się o to, że nie odkryłem tej zasadzki – tak prostej, tak prymitywnej! Jeździec, który dał nam znak, że wszystko w porządku, nie był naszym człowiekiem, tylko perugianinem przebranym w hełm i zbroję jednego z naszych kopijników. Powinienem był podejrzewać podstęp, kiedy nie podjechał do nas, tylko zatrzymał się w połowie mostu...
Przerwało mu głośne i wesołe brzdęknięcie w lutnię i czysty tenor zaczął śpiewać:
„Miłość mężczyzną ni kobietą nie jest.
Nie ma ciała i duszy też nie,
Tak niepodobna do nas, ludzi,
A jednak naszym dążeniem jest”.
– Ten młody człowiek ma przyjemny głos – powiedział da Fabriano i uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu tygodni. – To Franciszek Bernardone, prawda?
– Tak, panie pułkowniku – odparł Cuomo. – Chciałbym powiedzieć, jak bardzo się cieszymy, mając pana znowu wśród nas po...
– Cicho, człowieku. Chcę posłuchać.
„Znamy imię miłości, jej istoty nie.
Zważ, że bez łaski Bożej
Zamknięta do niej droga jest,
W niewierne serce wejść nie może”.
Rozległy się oklaski, a Franciszek ukłonił się wszystkim z niewymuszonym wdziękiem.
– Jesteście dla mnie bardzo mili, przyjaciele – powiedział – ale muszę wyznać, że nie jestem poetą, tylko skromnym tłumaczem i wykonawcą. Poetą jest wielki Niemiec Walter von der Vogelveide.
– Niemcy i poezja – powiedział jeden z oficerów. – Nie myślałem, że ten naród może wydać cokolwiek prócz żołnierzy.