Sobieski. Lew, który zapłakał. Sławomir Leśniewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Sławomir Leśniewski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788308071991
Скачать книгу
o których można wyczytać w jednej z kronik, z drugiej zaś konformizm, wybranie drogi obranej przez zdecydowaną większość szlachty i wojska.

      Na temat przebiegu służby Sobieskiego od chwili przejścia na stronę Szwedów do powrotu pod sztandary Jana Kazimierza niewiele wiadomo. Korzon podsumował ten okres zdaniem: „Wcieleni do armii szwedzkiej kwarciani chodzić musieli od Krakowa aż do Prus, a potem nazad brzegiem Wisły pod Gołąb i brzegiem Sanu aż do Jarosławia za królem szwedzkim, który przedsięwziął swój sławny marsz zimowy, żeby stłumić powstanie otrzeźwionego narodu i wypędzić wracającego Jana Kazimierza”. I mimo że w kolejnym zdaniu zarysował niemal wszystkie najważniejsze wydarzenia pomiędzy październikiem 1655 a marcem 1656 roku, była to najkrótsza z możliwych i nieco bałamutna charakterystyka najbardziej dramatycznego okresu potopu i udziału w nim starosty jaworowskiego. Korzon wspomniał o konfederacji zawiązanej w Tyszowcach w końcu roku, przystąpieniu do niej hetmanów, o powrocie króla z Głogówka, ale zupełnie zapomniał o jakże istotnym epizodzie związanym z obroną klasztoru na Jasnej Górze. Nie w sferze wojskowej bynajmniej, ale religijno-mentalnej wpłynęła ona na odwrócenie fali potopu, która rychło miała zatopić samych najeźdźców. Być może niejednemu Czytelnikowi nie będzie łatwo wyobrazić sobie przyszłego monarchę walczącego wśród oddziałów skierowanych do blokady twierdzy i dokazującego na czele swojego pułku przeciwko obrońcom świętego przybytku. A takiej właśnie ewentualności nie można wykluczyć. Niepewność sieje ten oto fragment Pamiętnika… wspomnianego już Jakuba Łosia: „ci wszyscy z pułkami swemi [chodzi o kwarcianych Koniecpolskiego – S.L.] najpierw bez rady hetmańskiej poddali się królowi szwedzkiemu w Krakowie, pod Częstochową byli (acz nie wszyscy), w Prusiech na księcia Brandenburskiego pomogli Szwedowi, aby się poddał, i na nasze wojsko potym wojowali”. Litania przewinień, a wśród nich zarzut udziału w oblężeniu Jasnej Góry, którego wydźwięk – na szczęście dla Sobieskiego – autor pamiętnika złagodził zastrzeżeniem: „acz nie wszyscy”. Może zatem starosta jaworowski nie przystał do kompanii z aktywnie uczestniczącym w oblężeniu pułkownikiem Kuklińskim, u Sienkiewicza noszącym nazwisko Kuklinowski, jak paru innych jemu podobnych pozbawionym czci i honoru bezwzględnym watażką, który uczepił się Szwedów wyłącznie dla osobistych korzyści.

      Powróćmy teraz do Ottona Forsta Battaglii, aby uzasadnić ten może nazbyt kategoryczny sąd wyrażony przez popularyzatora historii, za którego uważa się autor niniejszej książki. Cóż bowiem napisał Battaglia na temat odstępstwa Sobieskiego? W książce liczącej niemal czterysta stron poświęcił temu ważnemu epizodowi dokładnie cztery zdania, pozornie zgodne z prawdą, ale zdejmujące z przyszłego króla jakąkolwiek winę i mamiące czytelników fałszywą puentą. Otóż starosta jaworowski najpierw z innymi odstąpił Jana Kazimierza, ale później „przyłączył się do potężnego patriotycznego powstania. […] Od końca marca 1656 roku […] wyróżniał się spośród dowodzących polską armią”. Sprytne i godne sprawnego, czarującego wymową adwokata, który za pomocą erudycyjnych sztuczek uwiedzie i skłoni do swojej wersji niezorientowaną w prawniczych meandrach widownię, ale z pewnością nie trafi do przekonania sędziów. O rzeczy najważniejszej, która stanowiła istotę zachowania Sobieskiego i na co zwrócił uwagę Wójcik, Battaglia nie napisał. Ale też nie czyńmy mu nadmiernych zarzutów; w owych czterech zdaniach było to przecież fizycznie niemożliwe do przedstawienia… Poza tym omawiane dzieło – może ktoś stwierdzić – jest „biografią polityczną Sobieskiego” i gdzie indziej kładzie główne akcenty, a brzydki epizod niezbyt pasuje do postaci mocarza utrzymującego na swoich barkach ciężar „przedmurza chrześcijaństwa”. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że pisarski wybieg Battaglii byłby bardziej zrozumiały, gdyby jego książka ukazała się w Polsce siedemdziesiąt lat później, kiedy wybiórcze traktowanie rodzimej historii i jej „gumkowanie” stało się już bardzo popularną rozrywką pokaźnego grona „ludzi pióra” – i nie tylko ich. Zresztą i Tadeusz Korzon nie do końca był zgodny z prawdą historyczną. O porzuceniu przez Sobieskiego służby u Szwedów napisał bowiem: „wyszedł, jeden z pierwszych, z obozu szwedzkiego, żeby się z rodakami połączyć”, choć wcześniej zaznaczył, że starosta jaworowski uczynił to dopiero „około 24 marca 1656 r., po niepowodzeniach Douglasa i samego Karola Gustawa nad Sanem”. W rzeczywistości, i to należy mocno podkreślić, Jan Sobieski należał do grupy tych pułkowników, którzy najdłużej służyli Szwedom; „podziękował” im za służbę dopiero wtedy, gdy koleje wojny już wyraźnie zaczęły się przechylać na korzyść Jana Kazimierza.

      W odróżnieniu od Battaglii, który nie napisał niemal nic, i Korzona, posługującego się nadmiernie ezopowym językiem, Zbigniew Wójcik na temat odstępstwa Sobieskiego wyraził dość jasny i bolesny sąd, przypisując mu zdradę. Najpoważniejszy zarzut, jakim obarcza przyszłego władcę Rzeczypospolitej, wiąże się z dwoma faktami: udziałem starosty w buntowaniu chorągwi kwarcianych i wczesnym przejściu na stronę Szwedów oraz bardzo późnym – dopiero „gdy szczęście wojenne poczęło odwracać się od Szwedów” – ich porzuceniem. Wyczuwa się w równym stopniu zdziwienie, zawód i niesmak, kiedy historyk ten pisze: „Pod Gołębiem, w walkach nad Sanem, tak barwnie przedstawionych przez autora Potopu, Jan Sobieski wciąż bił się z rodakami, służąc nadal królowi szwedzkiemu. A przecież przyszło już powszechne opamiętanie”. Nie bez kozery użyłem sformułowania „dość jasny”. W odruchu pewnego usprawiedliwienia Sobieskiego ten sam Wójcik, relatywizując zachowanie starosty i poddając je cynicznemu osądowi, w jego biografii napisał również, że „to, co Polska straciła na zdradzie Sobieskiego, zyskała z nawiązką dzięki jego doświadczeniom wojennym, które zdobył, walcząc przez tyle miesięcy przy boku armii szwedzkiej. […] To szkole szwedzkiej zawdzięczał umiejętne operowanie piechotą i dragonią, które tak wspaniale zademonstrował w swej przyszłej karierze wodza, a które to bronie były mało popularne w konserwatywnej i pod względem wojskowym Rzeczypospolitej”.

      Podobnie rzecz całą przedstawia zresztą wielu innych historyków, chociażby redaktor dwutomowego dzieła poświęconego hetmanom polskim i litewskim, Mirosław Nagielski, nazywając chwilę porzucenia Szwedów przez Sobieskiego „stosunkowo późnym powrotem do obozu Jana Kazimierza”, ale przede wszystkim eksponując „kolejny ważny etap jego edukacji wojskowej” pod dowództwem Karola Gustawa. To była drogo opłacona nauka i z pewnością wielu Czytelników zgodzi się z opinią Sławomira Suchodolskiego i Dariusza Ostapowicza, wyrażoną w książce Obalanie mitów i stereotypów. Od Jana III do Tadeusza Kościuszki: „Cóż, nie negujemy stwierdzenia, że dla żołnierza doświadczenie wojskowe to ważna rzecz, ale czy koniecznie, aby je zdobyć, trzeba było zabijać rodaków walczących z najeźdźcą?!”. Ja jeszcze dodam, iż nie dość, że była drogo opłacona, to nie zawsze przynosiła oczekiwane skutki i Sobieski, chociażby podczas bitwy pod Mątwami – już niebawem będzie o niej mowa – miał się zachować niczym niedoświadczony żółtodziób, uczniak, który w czasie pobierania lekcji sztuki wojennej u Karola Gustawa zbyt często wagarował.

      Aby jednak już zakończyć wątek „brązowienia” życiorysu Sobieskiego i okrawania go ze wstydliwych faktów, nie od rzeczy będzie wspomnieć Sienkiewicza, któremu należy się specjalne wyróżnienie w tym dziele. O dezercji kwarcianych wspomniał w Potopie jednym zdaniem i uczynił to tak sprytnie, że obok dwóch postaci wymienionych z nazwiska – Koniecpolskiego i Wiśniowieckiego – trzecia została nazwana „panem starostą jaworowskim”. Przedni żart. Wielki mag słowa nie skłamał, ale – powodowany niechęcią do szargania dobrego imienia przyszłego króla – posłużył się wybiegiem retorycznym dobrze kłamstwo kamuflującym, prawdziwym stwierdzeniem użytym w taki sposób, aby nic z niego nie wynikało. Cóż bowiem, poza gronem historyków i znawców tematu, mogło ono powiedzieć przeciętnemu czytelnikowi? Przyniosło to zresztą nieoczekiwany efekt, iście z pogranicza absurdu. Pewien autor o mniej znanym nazwisku napisał w swojej pracy o panu staroście Jaworowskim (bez podania imienia owej persony), co postać Sobieskiego, zdrajcy z okresu potopu, miało ukryć pod jeszcze głębszą pierzyną historyczno-patriotycznej poprawności bądź też – jak kto woli – nietykalności.