Odkrywanie Zachodu przez młodych Sobieskich trwało dwa i pół roku. W tym czasie podróżowali przez spustoszone wojną trzydziestoletnią kraje niemieckie, odwiedzili pogrążoną w konflikcie między królem Karolem I Stuartem a parlamentem Anglię oraz Zelandię i Holandię, gdzie oglądali niezwyciężone do niedawna oddziały wojsk hiszpańskich i pilnie studiowali sztukę fortyfikacyjną. Najdłużej, łącznie niemal rok, spędzili w Paryżu. Poznali wiele osobistości z kręgów dworskich, bywali zapraszani na przyjęcia i przeszli świetny kurs galanterii. W wielu opracowaniach pojawiają się stwierdzenia, że Jan Sobieski zawarł wówczas bliską znajomość z Ludwikiem II Burbonem, księciem de Condé, zwanym Wielkim Kondeuszem, oraz przedstawicielami dworskiej opozycji, tzw. Frondy, a także wstąpił do gwardii królewskiej. Jeden z biografów, Lucjan Tatomir, uderzył w wysokie tony i dał się ponieść fantazji, pisząc, że Jan „zdumiał swoich towarzyszy broni [tj. gwardzistów – S.L.] zręcznością w robieniu pałaszem, szpadą, lancą i toporem, […] władał francuskim językiem jak rodowity Francuz, […] rozprawiał o polityce z Kondeuszem jak wytrawny statysta”. Wydaje się, że źródłem dla bajań w opisanym powyżej stylu może być panegirysta, hrabia Narcisse-Achille de Salvandy, francuski minister oświaty i dyplomata, a przy tym autor opasłego dzieła pt. Historia króla Jana Sobieskiego i Królestwa Polskiego z 1855 roku. Sęk w tym, że zupełnie pozbawionego odniesień do faktów; „twórca” przytaczał nawet przebieg prywatnych rozmów Kondeusza z Sobieskim! Prawdą natomiast może być to, że Jan „wzbudzał zazdrość rówieśników nadzwyczajnym powodzeniem u płci pięknej”, gdyż czego jak czego, ale męskiej urody mu nie brakowało.
Osobiście jestem bardzo sceptyczny wobec głoszonych w różnych opracowaniach rewelacji z podróży Sobieskich. Podtrzymuję zdanie wyrażone przed laty w książce Poczet hetmanów polskich i litewskich; upływ czasu w tym względzie niczego nie zmienił. Pisałem wówczas: „Raczej do pobożnych życzeń zaliczyć należy twierdzenia o wstąpieniu Jana w szeregi «czerwonych» muszkieterów królewskich, związaniu się ze środowiskiem frondystów czy nawiązaniu ścisłych kontaktów ze sławnym księciem de Condé. Zbyt wysokie progi, zbyt niski wiek i sprawa najbardziej prozaiczna – kłopoty z francuszczyzną («niepodobna im była konwersacja francuska») przekreślały takie możliwości”. Sam Battaglia namieszał trochę w głowach czytelników, pisząc, że „o bardzo prawdopodobnym” wstąpieniu Sobieskiego do muszkieterów „francuskie źródła milczą”. Logika tej wypowiedzi zdaje się wskazywać, że milczenie źródeł uprawdopodabnia zajście zdarzenia; w taki sposób mogą argumentować mało poważni politycy, historykowi to raczej nie przystoi. Nie ma natomiast wątpliwości, że zagraniczne wojaże, w szczególności pobyt nad Sekwaną, wywarły na przyszłym królu głębokie wrażenie i przydały mu towarzyskiej ogłady. Sentyment do Francji, odpowiednio wzmocniony wyborem dokonanym w życiu osobistym, miał się po latach odezwać w jego polityce wewnętrznej i zagranicznej. Skrywanym marzeniem nastolatka, towarzyszącym mu przez następnych kilkanaście lat, miał się stać „taburet” w Wersalu, który byłby skłonny oddać za urzędy i godności we własnej ojczyźnie. Zauroczenie Francją nie było bynajmniej ślepe; mimo podziwu dla wspaniałości dworu i potęgi władzy Ludwika XIV wyraźny sprzeciw budził w Sobieskim królewski absolutyzm, któremu „zgnoić największego w Bastylii wolno człowieka”.
Paryż w XVII wieku: na pierwszym planie Sekwana, w głębi widoczny Luwr, francuska grafika z lat 1629–1630.
Pobyt we Francji wydał jeszcze inne owoce. Dochodzący lat męskich Jan Sobieski, wysoki, postawny, gorącokrwisty, a jednocześnie pełen wielkopańskich manier, ogniskujący na sobie spojrzenia dam, znalazł dość czasu, by popuścić wodze potrzebom ciała i rodzącym się uczuciom. Nie wiemy, jak często udawało mu się zniknąć z oczu czujnych opiekunów i ile przeżył romansów, ale – wedle niektórych, w tym Battaglii – jeden z nich pozostawił po sobie nad wyraz trwały ślad. Oto osiemnastoletni panicz wdał się w przelotną – wówczas takie tylko przeżywał – miłostkę z córką jakiegoś urzędnika i z tego krótkiego, acz bujnego związku miał się urodzić chłopiec. Przez całe lata było o nim cicho, a roztrząsanie, dlaczego tak się stało, trzeba pozostawić w sferze domysłów. W końcu jednak rzekomy syn Sobieskiego jako tajemniczy Mathieu de Brisacier pojawił się nad Wisłą i wywołał niemałe poruszenie. Na dworze zastanawiano się nawet nad jego stosownym uhonorowaniem, aczkolwiek bez nadawania sprawie nadmiernego rozgłosu. Niemniej skandal wybuchł i nie samego jedynie Sobieskiego postawił w niekomfortowej sytuacji.
W czerwcu 1648 roku za pośrednictwem księcia Bogusława Radziwiłła, który również odbywał zagraniczne wojaże, do przebywających w Brukseli Sobieskich dotarły wieści o zgonie Władysława IV Wazy, a zaraz potem o szokujących porażkach polskich wojsk pod Żółtymi Wodami i Korsuniem w starciu ze zbuntowanymi Kozakami Bohdana Chmielnickiego. Przyczyny buntu były wielorakie, u jego genezy legły kwestie religijne, społeczne, wojskowe, polityczne, ale w sposób najprostszy wskazał je Jakub Łoś, autor Pamiętnika towarzysza chorągwi pancernej, pisząc, że „kozackiej zaś wojny przyczyna była – uciążenie ich od panów ruskich”, czyli magnaterii i szlachty posiadających majątki ziemskie na obszarze Ukrainy. Miesiąc później bracia otrzymali list od matki, w którym wzywała ich do powrotu. Teofila Sobieska oczekiwała na synów w Zamościu, należącym do najpotężniejszych twierdz Rzeczypospolitej. Znalazła się tam, uszedłszy z Żółkwi przed Kozakami i ukraińskim chłopstwem wyrzynającym polską szlachtę. Nie przypuszczała jednak zapewne, że fala buntu dotrze aż pod Zamość. Jak wielu innych sądziła, że powstanie spotka ten sam los co wszystkie poprzednie mniejsze i większe kozackie rebelie.
Nim doszło do spotkania, wydarzyło się coś zupełnie niepojętego, wobec czego Żółte Wody i Korsuń nagle straciły na znaczeniu, podobnie jak dziesiątki innych wojennych klęsk i niepowodzeń w dotychczasowych dziejach polskiego oręża. Oto w nocy z 23 na 24 września ogromna liczebnie armia Rzeczypospolitej – wbrew mitowi utrwalonemu przez Henryka Sienkiewicza i powielanemu przez wielu autorów złożona głównie z regularnych wojsk, nie zaś z pospolitego ruszenia – która wedle słów Pawła Jasienicy „zamierzała samą grozą swej postawy pańskiej poskromić zbuntowany motłoch”, po kilku stoczonych za dnia drobnych utarczkach z Kozakami rozbiegła się w panice na wieść o zbliżaniu się Tatarów, koniunkturalnych sojuszników kozackich. Nigdy wcześniej nie doszło do paniki na podobną skalę, nigdy dotychczas jej ofiarą nie padła cała armia. To była fatalna wróżba na przyszłość, a bitwa pod Piławcami, której ostatecznie nie stoczono, szybko zyskała miano „hańby plugawieckiej”. Winowajców było wielu, począwszy od trzech regimentarzy sprawujących dowództwo: Dominika Zasławskiego, Mikołaja Ostroroga i Aleksandra Koniecpolskiego, ludzi wielkich nazwisk i małych predyspozycji do piastowania tak odpowiedzialnych stanowisk; wykpiwano ich zresztą, przezywając odpowiednio „Pierzyną”, „Łaciną” i „Dzieciną”, co świetnie charakteryzowało ich wojskowe umiejętności i wiek. Kolejnym winowajcą był ten, który świadomie postawił ich na czele armii, kanclerz Jerzy Ossoliński. Posiadał on podczas bezkrólewia ogrom władzy, ale zamiast zdolnego dowódcy – byli tacy, tyle że wywodzili się spośród mocno podejrzanych innowierców, co w dobie kontrreformacji ich dyskwalifikowało – wolał trzech nieudaczników, nawzajem się neutralizujących i pozbawionych tym sposobem szansy na wybicie się do roli męża opatrznościowego Rzeczypospolitej. W końcu zawiniła sama szlachta – butna,