Ostatecznie jednak Jan Sobieski, niosąc w sercu i na plecach ciężki balast wstydu, opuścił szeregi Szwedów bądź też Niemców, gdyż tak najczęściej zwała ich ludność, i niemal od następnego dnia z animuszem zaczął zwalczać niedawnych towarzyszy broni. Brr, już po raz drugi sięgam po tę frazeologiczną zbitkę, na odległość pachnącą fałszem. Czynił to z zacietrzewieniem i oddaniem właściwym wszystkim synom marnotrawnym wracającym na łono wyrozumiałego ojca, a w tym wypadku miłościwego króla, który nie mógł nie wybaczyć zdrady, nawet gdyby bardzo chciał. Zbyt wielu było tych, co zdradzili, a później powrócili, w siodle i z szablą w dłoni prostując swe powikłane życiowe wybory. Zbyt wielu niezbędnych w dalszej wojnie, by ich surowo karać. Nie doświadczyli tego ani ludzie pokroju Sienkiewiczowskiego Kmicica, ani nawet tak cyniczni i niebezpieczni zdrajcy jak Bogusław Radziwiłł i Hieronim Radziejowski, którzy po zakończeniu wojny zyskali przebaczenie króla. Jakże znajomo w polskiej historii pobrzmiewa ów schemat zachowania się i związanych z nim konsekwencji. Zresztą byli odstępcy to często najgorliwsi wykonawcy woli swoich nowych-starych panów i na tym właśnie – choć to trudne do przyjęcia przez ludzi uczciwych – polega ich największa atrakcyjność.
Niewykluczone, że Sobieski swój powrót pod skrzydła prawowitego króla okupił jakąś nieprzyjemną sceną na podobieństwo tej, którą zafundował Kmicic Kuklinowskiemu, wyzywając go od sprzedawczyków i plując mu w twarz. Przekazy o tym milczą, ale wśród niezłomnych obrońców Jana Kazimierza zapewne znalazłaby się garść żołnierzy i szlachty, którzy nie odmówiliby sobie takiego właśnie potraktowania starosty jaworowskiego i krasnostawskiego (po bracie). Wiemy natomiast, w jaki sposób tę zmianę frontu przyjął Karol Gustaw. Na jego rozkaz parę tygodni później portrety Sobieskiego i innych polskich dowódców, którzy zdradzili szwedzkiego monarchę, zawisły na szubienicach, przybito do nich również tabliczki z ich nazwiskami. W epoce, w której honor bywał jeszcze w cenie, tak spektakularna jego utrata musiała zaboleć. Chyba że Sobieski już od pierwszego dnia po podniesieniu w górę dwóch palców i złożeniu hańbiącej przysięgi nauczył się żyć ze świadomością tego faktu.
Do obozu rodaków Jan Sobieski przeszedł wraz z Dymitrem Wiśniowieckim w okolicy Łańcuta, co pozwoliło Czarnieckiemu i Lubomirskiemu wzmocnić pościg za uchodzącymi w kierunku Sandomierza Szwedami. Trzydziestego marca pod miasteczkiem Nisko obaj skruszeni magnaci – jak wspomina Stanisław Oświęcim w Diariuszu – „in compensam szwedyzowania [tj. odpokutowując współpracę ze Szwedami – S.L.] naparli się i wcale szczęśliwie cały dzień nacierali na króla szwedzkiego aż w sam tabor, z wielką nieprzyjaciela szkodą, i tak go coraz używając, aż pod sam Sandomierz przyprowadzili”. Kronikarz nie byłby sobą, gdyby trochę nie podkoloryzował. Nieprzyjaciel poniósł znaczne straty, ale i Polacy się ich nie ustrzegli. Karol Gustaw osobiście kierował walką, a że znał się na rzeczy, pomimo chwilowego zaskoczenia zdołał utrzymać szyk, wziąć do niewoli kilka polskich chorągwi i rozbić oddziały czających się w lesie chłopów. Wkrótce padł Sandomierz i król szwedzki z niedużą armią, osłabioną dodatkowo kolejnymi dezercjami, m.in. Jana Sapiehy, został szczelnie otoczony w widłach Wisły i Sanu. Przez chwilę się wydawało, że miejsce to okaże się dlań śmiertelną pułapką. Uratowały go w równej mierze szczęście, własny geniusz i błędy po stronie przeciwnika. Czarniecki i Lubomirski opuścili obóz na wieść o nadciągających posiłkach dla Szwedów, prowadzonych przez margrabiego badeńskiego Fryderyka, a pod ich nieobecność wojewoda witebski Paweł Sapieha na czele Litwinów nie zdołał zatrzymać przeciwnika w matni. Obiektywnie miał zbyt mało sił i niemal w ogóle nie dysponował piechotą, która była niezbędna do realizacji postawionego przed nim zadania.
Sobieski uczestniczył w słynnym rajdzie idących komunikiem obu polskich wodzów i walczył zarówno pod Kozienicami, jak i w słynnej bitwie pod Warką, tak pięknie, choć z delikatnym nagięciem faktów, opisanej przez Sienkiewicza. Wbrew legendzie o sukces nie było trudno – osiem i pół tysiąca polskiej jazdy walczyło z trzykrotnie słabszym liczebnie wrogiem i raczej pokłony należy bić przed kunsztem logistycznym regimentarza i marszałka, którzy w kilka dni w warunkach wiosennych roztopów pochłonęli przestrzeń dzielącą Sandomierz od Kozienic i swoim nagłym pojawieniem się zupełnie zaskoczyli margrabiego, niż silić się na pochwały związane z rozegraniem samej bitwy. Inna rzecz, że Fryderyk, powiadomiony przez króla o ciągnących na niego Polakach, fatalnie skalkulował czas i zbyt długo zwlekał z odwrotem, pragnąc połączyć się z załogami Janowca i Radomia. Szwedzi zerwali most na Pilicy, ale Polacy sforsowali rzekę wpław – tradycja pozostawiła obraz Czarnieckiego rzucającego się w jej nurt z okrzykiem: „Za mną, bracia…” – i uderzyli na cofającego się wroga. W pierwszym momencie to on miał przewagę, lecz walczący na czele husarii Lubomirski nie dał się zepchnąć z powrotem do rzeki, a po przeprawieniu się przez nią kolejnych oddziałów wynik bitwy był przesądzony. Armia Fryderyka poszła w rozsypkę, jedynie niedobitki schroniły się w Czersku lub dotarły do Warszawy, siejąc w niej panikę. Zwycięstwo wywołało euforię, sławny kronikarz Jan Chryzostom Pasek dostrzegł w nim zapowiedź rychłej zmiany losów wojny, ale jego wymiar był raczej natury propagandowej niż militarnej, nie zmienił bowiem w odczuwalny sposób rozkładu sił.
Podczas narady wojennej, która stała się areną gorszących scen pomiędzy Lubomirskim i Czarnieckim na tle sposobu prowadzenia dalszych działań, ostatecznie postanowiono przyjąć plan tego drugiego i przenieść je na teren Wielkopolski. Tym samym odrzucona została koncepcja marszałka połączenia się z Sapiehą i wydania Karolowi Gustawowi decydującej bitwy w rejonie Warszawy. Lubomirski pokazał, że w imię większej sprawy potrafi zrezygnować z własnych ambicji. Wydaje się, że z taktycznego punktu widzenia jego plan miał mniejsze szanse na udaną realizację, gdyż Szwedzi wciąż dysponowali znaczną przewagą w piechocie i artylerii, co mogło przesądzić o wyniku batalii, tymczasem posiadając liczną konnicę, można było z powodzeniem kontynuować wojnę szarpaną, z tak dużymi sukcesami stosowaną już od kilku miesięcy przez Czarnieckiego. Sobieski znalazł się pod komendą Lubomirskiego. Początek wyprawy przyniósł kilka porażek. Nie zdołano zdobyć ani Łowicza, ani silnie umocnionego i bronionego przez liczną załogę Torunia. Tutaj 19 kwietnia wykazał się Sobieski, który wraz z Wiśniowieckim przeprowadził szaleńczą szarżę na szaniec przedmostowy. Według sekretarza marszałka, imć Bartosza Piestrzeckiego, obaj „tak poszli na strzelbę i działa, że aż ze szańcu wyparowani Szwedzi na most sromotnie do miasta uciekali”. Jednak pułk starosty jaworowskiego – jak podkreśla Korzon – był do ataku „tylko gwoli animuszu rycerskiego posłany”. Nie liczono na wiele więcej, ostatecznie za pomocą konnicy trudno zdobywać dobrze opatrzone, ziejące ogniem mury obronne.
I tak właśnie z grubsza miała wyglądać cała kampania. Dzięki rycerskiemu animuszowi, wspartemu wydatnie pomocą mieszczan, udało się Polakom zdobyć Bydgoszcz i Nakło, ale już w bitwie pod Kłeckiem na początku maja na nic się zdała niemal trzykrotna przewaga nad wojskami księcia Adolfa Jana. Królewski brat okazał się doskonałym taktykiem i dzięki współdziałaniu poszczególnych jednostek oraz wielkiej sile ognia z łatwością rozproszył nieprzyjaciela, dając