Marek i Jan mieli wiele szczęścia, że los oszczędził im udziału w wyprawie pod Piławce. Ustrzegł ich nie tylko przed skazą na honorze, lecz także, być może, utratą miłości i szacunku ze strony matki. Nim Teofila Sobieska otworzyła ramiona przed synami, miała podobno wypowiedzieć zdanie: „Wyrzekłabym się was, gdybyście mieli być tacy jak ci spod Piławiec”. Po latach Jan przedstawił trochę zmienioną wersję, która miała brzmieć: „Gdyby tak któryś z synów moich miał ujść potrzeby, nigdy bym go za syna nie miała”. Niezależnie od tego, która z nich jest zgodna z rzeczywistością, czy może obie stanowią tylko wymysł, wydaje się, że właśnie wdowa po kasztelanie krakowskim byłaby zdolna do takiego uczynku. „Męskie serce”, jakie nosiła w piersi, cztery lata później dla młodszego z braci miało zamienić się w kamień.
Po powrocie do kraju młodzi Sobiescy podzielili się częścią spadku po ojcu i objęli urzędy starostów: Marek – krasnostawskiego, Jan – jaworowskiego. Czas nie sprzyjał innym niż wojna zajęciom. W 1649 roku Rzeczpospolita usiłowała powstrzymać krociową armię Chmielnickiego i sprzymierzonych z nim Tatarów pod Zbarażem. Tam zebrały się najlepsze oddziały Korony pod faktycznym dowództwem Wiśniowieckiego, który wykazał się dużą odwagą, dobrze wiedząc, że w wypadku porażki akurat on, człowiek najbardziej przez Kozaków znienawidzony, nie będzie mógł liczyć na ich litość. Podczas gdy Marek walczył wśród obrońców twierdzy, młodszy z braci znalazł się u boku nowego króla Rzeczypospolitej, Jana II Kazimierza, idącego jej na odsiecz. Armia królewska pomimo dzielnej postawy żołnierzy i samego monarchy dała się pod Zborowem otoczyć Tatarom. Podczas bitwy stoczonej 15 sierpnia starosta jaworowski walczył na jednym skrzydle z Jerzym Sebastianem Lubomirskim, ówczesnym starostą krakowskim. Niedaleka przyszłość miała związać ich losy tragicznym węzłem. Sobieski bił się mężnie, ale nie wykazał się niczym szczególnym, w każdym razie nie na tyle, by przypisywać mu nadzwyczajne zasługi. Wraz z innymi rozpaczliwie walczył o życie i przetrwanie, zawdzięczając je bohaterskiej postawie piechoty i sile ognia skutecznie powstrzymującej ataki przeciwnika. Tymczasem znaleźli się autorzy, którzy idąc śladem wspomnianego hrabiego de Salvandy’ego, dostrzegli w nim nie tylko tęgiego rębajłę oganiającego się od chmary ordyńców, lecz także dowódcę umiejącego zapanować nad paniką i uratować armię przed pogromem. Za taką postawę wedle de Salvandy’ego i zwolenników jego bajdurzeń dzielny junak miał zostać nagrodzony przez króla starostwem jaworowskim, które w rzeczywistości już od pewnego czasu posiadał. Można tu stwierdzić z przekąsem, że tłumek postaci z polskiej historii, na które z ust wszelkiej maści lizusów spadły niezasłużone pochwały, jest nadmiernie duży i, niestety, stale się powiększa.
Pułapka, w której znalazła się armia pod Zborowem, wydawała się bez wyjścia i los państwa zawisł na włosku, ponieważ wykrwawiona i wyniszczona głodem załoga Zbaraża również była bliska kapitulacji. I zapewne na nic zdałoby się poświęcenie Mikołaja Skrzetuskiego (pierwowzoru Sienkiewiczowskiego Jana Skrzetuskiego), który przedarł się z twierdzy do obozu króla z dramatyczną relacją na temat stanu fortecy i ginących w niej obrońców, gdyby chan tatarski, działając wbrew interesom Kozaków, nie zawarł separatystycznego porozumienia z Janem Kazimierzem. Chan dobrze wiedział, że polski monarcha jest zdany na jego łaskę, a jednocześnie pragnął pokazać Chmielnickiemu, który spośród dwóch egzotycznych aliantów ma więcej do powiedzenia. Zdawał sobie też sprawę, że rozgromienie wojsk Rzeczypospolitej przez Chmielnickiego na tyle zachwiałoby równowagą sił, iż Tatarzy z dnia na dzień straciliby rolę języczka u wagi, czyniącą z nich atrakcyjnego i pożądanego sojusznika. Chan i jego murzowie dostali stosowne „podarki”, a pozbawieni wsparcia buntownicy zostali zmuszeni pochylić głowy przed prawowitym władcą i zawrzeć porozumienie.
Uśmierzony na chwilę bunt wybuchł z nową mocą w 1651 roku i obaj Sobiescy znów znaleźli się w siodle. W połowie roku doszło do bitwy, która swoim ogromem i liczbą zaangażowanych wojsk mogła rywalizować z największymi bataliami epoki. Chmielnicki i chan krymski Islam III Girej rzucili do boju sto tysięcy wojowników, armia Rzeczypospolitej sięgała sześćdziesięciu tysięcy żołnierzy. Siły te podeszły pod Beresteczko w sposób, który wzbudził podziw Ottona Laskowskiego. Autor niewielkiego dziełka Młodość wojskowa Jana Sobieskiego stwierdził: „Marsz z Sokala pod Beresteczko, wykonany w kilku kolumnach, czyli jak wtedy mówiono w dywizjonach, dla tym szybszego przerzucenia wojsk na nowe stanowiska i łatwiejszego ich wyżywienia, ubezpieczony znakomicie przed skrzydłowym natarciem przeciwnika, dzięki samemu rozkładowi sił w poszczególnych kolumnach i wyznaczeniu im do osiągnięcia odpowiednich celów oraz skoncentrowaniu do bitwy wszystkich sił – nasunąć musiał pewne refleksje co do stosowania metody dzielenia wojsk w marszu i łączenia ich na polu bitwy, którą na Zachodzie w pełni zastosować potrafił, po okresie marszów wykonywanych przed nim zwartą masą całego wojska, dopiero Bonaparte”. Nie byłoby powodu cytować tego przydługiego i dość skomplikowanego ze względu na składnię zdania, gdyby w kolejnym nie padły słowa odnoszące się do przyszłego króla: „Gdy w czasach późniejszych Sobieski wystąpił jako wódz samodzielny, umiał sam już stosować metodę tę po mistrzowsku”. Ocena Laskowskiego nie odbiera jednak Napoleonowi zasługi opracowania do perfekcji tego właśnie elementu, jednego z najważniejszych w jego taktyce, nawet jeśli czyni ze starosty jaworowskiego odległego w czasie prekursora takiego sposobu wojowania.
W jednej z największych bitew, jakie widziała siedemnastowieczna Europa, każda ze stron miała prawo liczyć na zwycięstwo i przełom w ciągnącej się już czwarty rok wojnie. I każdej los dał taką szansę: trwająca trzy dni batalia miała dramatyczny przebieg. Bracia walczyli pod komendą przeszło sześćdziesięcioletniego hetmana Stanisława „Rewery” Potockiego, któremu nie w smak było słuchać rozkazów sprawującego naczelne dowództwo króla. To był jeden z powodów kryzysu, jaki nastąpił drugiego dnia, kiedy orda była bliska przełamania polskich oddziałów. Skończyło się na strachu i bolesnych stratach, również wśród sił dowodzonych przez Marka i Jana Sobieskich. Młodszy z braci został poważnie ranny w głowę i na krótką chwilę dostał się nawet do niewoli. Jak w monumentalnym dziele Dola i niedola Jana Sobieskiego napisał Tadeusz Korzon, starosta „zawdzięczał ratunek swoim towarzyszom, którzy Muffrah-murzę żywcem pojmali”, a Battaglia stwierdził, że „uratował go spieszący z pomocą Lubomirski”, który pod Beresteczkiem dowodził czternastoma chorągwiami, w tym dwiema husarskimi. Dodałoby to smaczku późniejszym o kilkanaście lat wydarzeniom.
W opowieści o Janie Sobieskim doszliśmy do momentu, gdy miał on niespełna dwadzieścia jeden lat, a już kilkakrotnie była mowa o szczęśliwych dla niego zdarzeniach i splotach okoliczności. Los, który mu sprzyjał, nie był jednak łaskawy dla Marka. Starszy z Sobieskich, wedle słów jego matki (zaczerpniętych z dokumentu cesji majątkowej) „wielka nadzieja Rzeczypospolitej”, już jako strażnik koronny otoczony powszechnym poważaniem i uznawany za człowieka powołanego do wielkich czynów, położył głowę podczas tragicznej bitwy pod Batohem. Wraz z kwiatem wojsk Rzeczypospolitej zginął w niej także hetman polny koronny Marcin Kalinowski, który samowolnie ruszył przeciwko Chmielnickiemu. Jest niemal pewne, że podobny los spotkałby również Jana Sobieskiego, który zamierzał wziąć udział w wyprawie, jednak po raz kolejny mityczne Parki mocniej przytrzymały nici jego życia i nie pozwoliły, by – jak setki innych – zginął od tatarskich szabel podczas potwornej rzezi, do jakiej doszło po zdobyciu polskiego obozu. Przyczyną miała być ciężka choroba, która we Lwowie przykuła starostę jaworowskiego do łoża. Taką wersję można znaleźć w jego wspomnieniach, wielu historyków uważa ją jednak za zbyt banalną, by dać jej wiarę. Korzon i Battaglia wskazują zgoła inną przyczynę, dość dobrze opisującą charakter młodszego z braci. Kochliwy i dzięki świetnej aparycji łatwo zdobywający kobiece względy starosta jaworowski wdał się w romans, w którego konsekwencji musiał stanąć na ubitej ziemi naprzeciw nie byle jakiego przeciwnika, bo jednego z litewskich Paców, członka rodu, który