Skutkiem i rewanżem była seria ataków na Bogu ducha winne polskie rodziny w jednej z dzielnic Belfastu. Rodacy potrzebowali wsparcia, miejscowi – edukacji.
Z naukowca zatem przedzierzgnęłam się w działacza społecznego (community worker?) – miałam przed sobą trudne zadanie przecierania szlaków raczkującej polskiej imigracji w trudnym i skonfliktowanym środowisku.
Wysłano mnie na kurs mediacji.
Zatem jestem. Kurs ten ma mnie nauczyć, jak rozwiązać konflikt między moimi rodakami a ludnością lokalną, tak by usatysfakcjonowane były obie strony. Bez narzucania mojej własnej wizji, choćby była – moim zdaniem – najmądrzejsza.
Dostajemy role do odegrania. Każdy może wybrać.
Sprawa, wydawałoby się, bardzo banalna. Podchodzę do niej bez entuzjazmu.
Czytam opis ćwiczenia.
Oto budynek wykorzystywany przez kilka grup kłócących się o czas dostępu do niego. Trzeba wynegocjować rozsądny podział godzin oraz wziąć pod uwagę, czyje potrzeby są najpilniejsze, by podział był sprawiedliwy.
Jako Polka urodzona w latach siedemdziesiątych nic bym nie negocjowała, tylko podzieliła po równo, przygotowała ogłoszenie, wywiesiła – i niech się inni martwią. Konsultacje społeczne to dla mnie (wtedy, w 2009 roku) strata czasu. Po równo. I już. Następny, proszę.
Paramilitarny John jest grupą młodzieży, która potrzebuje świetlicy wieczorami, żeby nie rzucać kamieniami w swoich śmiertelnych wrogów zza ulicy, paramilitarny Billy stał się urzędem miasta, który też chce realizować w budynku jakieś prospołeczne projekty.
Ja i Bogu ducha winny angielski pastor, który zaplątał się w Irlandii Północnej, wybieramy kółko historyczne. Pastor szepcze, że kocha książki historyczne i że trzeba stworzyć bibliotekę, żeby dzieci mogły z niej korzystać. Pewnie, myślę.
Nuda.
Ale coś jest mocno nie tak.
W trakcie ćwiczenia okazuje się, że kółko historyczne jest traktowane jak święta krowa. Wszyscy się kłócą o podział godzin, a jednocześnie wyręczają mnie i pastora, przydzielając szczodrze czas naszemu kółku.
A jeśli nie przydzielają, to się bardzo z nim liczą. I bywa, że mówią za mnie i za pastora. Nienachalnie, z wyrozumiałością, ale jednocześnie bardzo konsekwentnie.
Kompletnie tego nie rozumiem. Kółko historyczne, czyli garstka znudzonych emerytów, jak sądzę, którzy zabijają czas. Wspaniale, ale jednocześnie można im chyba powiedzieć, żeby przychodzili kiedy indziej albo wcześniej, tak by to młodzież mogła częściej korzystać ze świetlicy, zamiast wałęsać się po ulicach.
Ale wszyscy tu walczą o to cholerne kółko historyczne.
Niczego się nie nauczę, myślę, poza lokalnymi zwyczajami.
A lokalne zwyczaje mówią, że kółko historyczne musi być wysłuchane.
To cieszy, ale wciąż nie wiem, dlaczego tak się dzieje.
Wracam do domu po pierwszym dniu i rzucam się w wir lektur. Czytam książki o UVF. I o UDA. Rozgryzam. Piszę. Zbieram notatki.
Drugi dzień. Zaczynają mi się otwierać oczy.
Kółko historyczne dba o pamięć. Dba o to, by mieszkańcy nie zapomnieli o swojej przeszłości.
Przeszłości klasy pracującej, która wciąż walczy o swoje prawa – by móc otwarcie wyznawać swoje poglądy, wygodnie żyć i kochać Królową bez interwencji ze strony irlandzkich republikanów, którzy w Belfaście walczą o odłączenie Irlandii Północnej od Wielkiej Brytanii. Albo – jeśli to kółko historyczne republikańskie – by móc demokratycznie walczyć o niepodległość Irlandii Północnej.
Przeszłości z czasów Kłopotów, kiedy przedstawiciele jednej dzielnicy byli atakowani za swoje poglądy i wiarę przez tych z drugiej dzielnicy. I nie pozostawali im dłużni.
Nie można było nikomu ufać. Przyjaciele okazywali się donosicielami, współpracownikami wywiadu, podwójnymi agentami.
Kółko historyczne myśli też i o przyszłości, którą w tym miejscu, w tej dzielnicy miasta, wyznacza lojalizm. I to nie emeryci je zasilają. Choć paru się znajdzie. To ludzie w każdym wieku.
Kółko historyczne dostaje wsparcie finansowe od państwa na różne projekty, z tych pieniędzy opłaca swoich community workers, choć wielu pracuje za darmo, za uścisk dłoni. Dla idei, którą jest wspieranie własnej społeczności. Pomaga, wspiera, pilnuje porządku. Zaprowadza porządek, kiedy trzeba.
Kółko historyczne jest w centrum wszystkiego. To sól tej ziemi. Stąd wszystko wychodzi i tu wszystko przychodzi. Kółko historyczne jest zwykle w rękach community activists.
Kółko historyczne to byli i być może obecni (tego nikt nie potwierdzi) członkowie organizacji paramilitarnych.
W swoim domu słucham później audycji radiowej, którą polecił mi taksówkarz. Rozzłoszczony. Bo znowu, jak powiedział, Stephen Nolan miesza. Nie daje spokoju. Zadaje niewygodne pytania. Grzebie w przeszłości. No i jest gejem.
– Nie żebym miał coś do gejów, ale rozumie pani, do tego wszystkiego jest jeszcze gejem. Do tego jątrzenia, wywlekania konfliktów, nastawiania ludzi przeciwko sobie, do tego atakowania lojalistów, republikanów, wszystkich – jest gejem.
Geje w Irlandii Północnej nie zawsze mają łatwo, choć i tak lepiej niż w Polsce. Ale do 2014 roku nie mogli na przykład oddawać krwi.
– Ma to sens – twierdzi taksówkarz. – W życiu nie wziąłbym krwi od Nolana.
Czterdziestoparoletni Stephen Nolan prowadzi w BBC Ulster poranny show nazwany jego imieniem i nazwiskiem. Radiowy dżingiel oznajmia, że to największy show w kraju (czyli w Irlandii Północnej). Średnio mnie to przekonuje, ale w pociągu, w autobusach, sklepach wciąż słyszę komentujących program Nolana, słyszę ciągle jego nazwisko i zaczyna mnie intrygować. Najciekawsze jest to, że jego osoba bardzo polaryzuje słuchaczy. Albo go nienawidzą (ale słuchają), albo kochają (i słuchają tym bardziej). Zastanawiam się, co może tak bardzo denerwować miejscowych – co podnosi im ciśnienie na tyle, że Nolan praktycznie nie schodzi im z ust. Czy z tym swoim bardzo irlandzkim nazwiskiem prezentuje poglądy, które irytują brytyjską część społeczności? Czy zajmuje stronę? Zgodnie ze swoim pochodzeniem preferuje Irlandczyków czy jest adwokatem diabła i to drażni jego rodaków? Czy całkiem odwrotnie – jest tak boleśnie (dla słuchaczy) obiektywny, że go nienawidzą wszyscy, solidarnie, ponad podziałami?
Włączam radio. Jest dziewiąta rano.
– Mój syn został ciężko ranny w tym zamachu na Shankill[5] – płacze starsza kobieta. – Nigdy nie odzyskał równowagi psychicznej. I dzisiaj mam czcić pamięć człowieka, który ten zamach przeprowadził? Jako bojownika o wolność? Przecież to się w głowie nie mieści.
– Zamachowiec wykonywał swoje zadanie, miał zabić wroga. Zginął w czasie wykonywania rozkazu, walcząc o niepodległość Irlandii – gorączkuje się inny słuchacz. Z drugiej strony barykady, to znaczy – republikanin.
– Jeśli to była wojna – podchwytuje Nolan – to skoro w czasie zamachu zginęli głównie cywile, oznacza to, że popełniono zbrodnię wojenną. Tymczasem jeden z zamachowców spędził w więzieniu tylko siedem lat i nie oskarżono go o ludobójstwo. Wyszedł w 2000 roku.
– Stephen,