Ryszard Kapuściński, Podróże z Herodotem
Wszystko, co anormalne, jest tu normalne.
dr Jonny Byrne, Ulster University
Belfast zmienił się w ciągu ostatnich lat.
Od 2015 roku, kiedy pojawiło się pierwsze wydanie książki, stał się bardzo wielokulturowy. Przyjął setki, jeśli nie tysiące uchodźców (w tym nielegalnych). Białe dzielnice klasy pracującej (working class – ta terminologia, mogąca drażnić pamiętających PRL, jest jak najbardziej na miejscu w Zjednoczonym Królestwie), w których zwykle mieszkali biali protestanci lub katolicy i ich jedynym kontaktem ze światem innych kultur było zamówienie chińszczyzny czy indyjszczyzny na wynos, stały się wielokolorowe. Na mojej niewielkiej ulicy mieszkają przedstawiciele około dwudziestu narodowości. Wcześniej byli głównie miejscowi protestanci oraz kilka polskich rodzin.
Wszyscy ci nowo przybyli nie mają najmniejszego pojęcia, gdzie żyją, z kim się zadają, z jakimi napięciami i uwarunkowaniami historycznymi mają do czynienia. Rzadko wiedzą coś na temat lokalnej polityki, a jeśli wiedzą, to są to informacje przefiltrowane przez media. A tymczasem wciąż najważniejsza jest ulica i to, jak się na niej wszystko załatwia. To bywa źródłem nieporozumień, niekoniecznie na tle rasowym. Prawo chroniące mniejszości narodowe jest w Irlandii Północnej bardzo postępowe, ale często przymyka się oczy na konflikty, które mogłyby zagrozić miejscowym przywódcom, aktywistom, politykom. Wtedy trzeba liczyć na szczęście.
Oddolne inicjatywy, by utrzymać spokój, rozwijają się nieprzerwanie. Angażuje się w nie coraz więcej ludzi, wciągając swoje rodziny, przyjaciół. Coraz młodsi chcą budować społeczeństwo obywatelskie w oparciu o szacunek do kompletnie nierozumianej drugiej strony. I trzeciej, i czwartej. To postawa zaraźliwa. W trakcie pandemii każda dzielnica uruchomiła kilka, a czasem kilkanaście telefonów pomocowych, niektóre były czynne całą dobę. Obojętne, kim był dzwoniący: protestantem, katolikiem, Romem czy Chińczykiem – jeśli potrzebował pomocy, bo był w samoizolacji, mógł dostać posiłek, wolontariusze mogli odebrać jego leki z apteki, zrobić zakupy czy zapłacić rachunek za gaz lub prąd. Różnice religijne czy światopoglądowe nie miały żadnego znaczenia. Na interfejsach, miejscach styku ziem katolickich i protestanckich, czasem ustawiają się dzieciaki, ale dorośli już nie, bo boją się COVID-u. Nie ma rac, nie ma ataków na kobiety, na przeciwników ideologicznych. Czy Brexit to wszystko przewartościuje, jak już wstępnie zrobiły to imigracja oraz COVID?
Zobaczymy.
„To nie jest książka o Irlandii Północnej” – od tych słów zaczynała się moja pierwsza lektura o tym skrawku ziemi, autobiografia żołnierza jednej z organizacji paramilitarnych wciąż działających w Ulsterze.
Pozwolę sobie pożyczyć to zdanie.
Bo to też nie jest książka o Irlandii Północnej, tylko o jej części, o ludziach, o których nie czyta się w kolorowych czasopismach. Nie pojawiają się oni w świetle fleszy, nie udzielają wywiadów i nie uświetniają swoją obecnością wydarzeń kulturalnych. Nie ściskają dłoni politykom ani nie są zapraszani na rauty i bankiety.
Dla moich bohaterów wyjazd poza Belfast jest wycieczką. Ba, pójście do innej dzielnicy bywa wyzwaniem, bo mogą tam wciąż żyć mordercy członków ich rodzin.
Moi bohaterowie – Brytyjczycy i Irlandczycy, często pozbawieni wielu szans, jakie dawałby im inny adres zamieszkania, słabo wyedukowani albo zdobywający wykształcenie już w latach dojrzałych dzięki kursom online – są zapomniani przez brytyjskie, a co za tym idzie i ogólnoświatowe media. Ich świat nikogo nie interesuje, poza, oczywiście, okresem przedwyborczym, kiedy skupia się na nich ulotna na co dzień uwaga polityków. Zepchnięci na margines, niesłuchani, żyją w cieniu politycznych negocjacji, rozmów o statusie Irlandii Północnej, ale bez możliwości przebicia się do sumienia świata. O konflikcie palestyńsko-izraelskim czy w Rwandzie napisano bardzo dużo w wielu językach. O ludziach Irlandii Północnej – nie.
Nie piszę o kwitnącej turystyce, o milionach funtów inwestowanych w muzea, wydarzenia kulturalne, centra miejscowej sztuki, o koncertach, imprezach okolicznościowych, artystach i celebrytach oraz pięknym krajobrazie. Nie piszę o tym przede wszystkim dlatego, że życie klasy średniej jest wszędzie mniej więcej takie samo. Nigdy mnie ono nie fascynowało. Z pewnością jest powodem do radości fakt, że w 2009 roku pewien amerykański przewodnik książkowy uznał Belfast za jedno z dwunastu najciekawszych turystycznie miejsc na świecie. Opinię tę w 2012 roku podzielił „National Geographic”. Ale to tylko część prawdy.
To piękne, rzeźbione w czerwonej cegle miasto cierpi na rozdwojenie jaźni. Jego poszczególne osobowości albo nie wiedzą o swoim istnieniu, albo są tylko częściowo świadome tego stanu. Z jednej strony mamy tu dzielnicę uniwersytecką, wykładowców, artystów śniadających w kafejkach, młodzież w udrapowanych kolorowych szalikach na oldskulowych rowerach z wiklinowymi koszami, galerie, międzynarodowe konferencje, wieczorki literackie, tapas i sushi, kamienice z delikatnymi wieżyczkami, turystów, wielojęzyczny tłum na Botanic Avenue, błyszczące strzeliste wieżowce w centrum. Z drugiej, kilkaset metrów dalej, domy socjalne o zabiedzonych podwórkach, młodzież, która nigdy nie wyjechała na wakacje poza granice własnego miasta, młodzież z domów, w których panuje chłód i przemoc albo dojmująca samotność wywołana brakiem szans i perspektyw. Socjologia na określenie tej grupy społecznej ukuła termin underclass (który bywa odczytywany jako nacechowany pejoratywnie, bo sugeruje, że jej członkowie znajdują się w niej w wyniku własnych zaniedbań, a już z pewnością nie stanowią żadnego pożytku dla społeczeństwa) lub underprivileged (który sugeruje, że bieda nie jest tu postrzegana jako zawiniona). Oba bardzo często są stosowane wymiennie, choć nie powinny.
Getta w Belfaście, w przeciwieństwie do większości gett na świecie, narodziły się nie tylko z biedy czy nierównej dystrybucji dóbr, jak powiedzieliby socjologowie czy ekonomiści.
Getta w Belfaście to spadek po konflikcie, po Kłopotach (1968–1998)[1] – miejsca wykluczenia, traum, wspomnień, niemocy. Nie, to nie są miejsca niebezpieczne dla odwiedzających – Belfast jest miastem przyjaznym dla turystów, bo z nich żyje. Belfast jest bezpieczny – dla turystów i klasy średniej.
Napięć tych nie widać na stronach folderów reklamujących Belfast, na zdjęciach wyrafinowanych wnętrz stylowych hoteli i pubów, uśmiechniętych bywalców wykwintnych restauracji, wznoszących toasty dobrym winem czy kolorowymi drinkami. Szykowny eksportowy Belfast nie różni się niemal niczym od każdej innej średniej, zadbanej aglomeracji, w której chce się wydać pieniądze. Jest na tyle uwodzicielski i przekonujący, że można w nim przeżyć lata i nie wiedzieć, że istnieje inne oblicze tego miasta – jeśli przebywa się w centrum lub na przedmieściach w wiktoriańskich domach mieszczan. Czasem spokój tych ostatnich naruszają alarmy bombowe, stosunkowo częste w pewnych dzielnicach (w 2013 roku codzienne), przez które trzeba przejechać, by dostać się do swojego biura. Przypominają one na moment, że pod skórą miasto wciąż wrze, ale zwykle trwają na tyle krótko albo dotyczą tak nieistotnej grupy ludzi z punktu widzenia klasy średniej, że zachwiana równowaga szybko powraca – wraz z normalnym ruchem na drogach.
Można