John z kursu mediacji jest taką właśnie osobą, którą bardzo łatwo urazić niewłaściwym narodowym przyporządkowaniem.
John określa siebie jako Brytyjczyka. Gorzko zauważa, że niestety przyjezdni nie rozumieją istoty konfliktu, który niby się skończył, ale tak naprawdę wciąż trwa. Są też i tacy, którym się zdarza powiedzieć, że mieszkają w Irlandii, nie w Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, miłościwie rządzonym przez Elżbietę II.
– Gdyby to była Irlandia, zarabialiby w euro – przypomina John.
Choć sam szanuje Londyn (dzięki niemu od kilku lat żyje z zasiłków, ponieważ jest chory), nie toleruje niewiedzy przybyłych i utożsamiania go z Anglikami. Bo Anglicy powinni płacić Irlandii Północnej za to, że jest częścią Zjednoczonego Królestwa, ale czym innym jest płacenie, a czym innym jest wtrącanie się do poczucia tożsamości. I powątpiewanie w nie. Bo Brytyjczycy z Ulsteru, kiedy pojawiają się w Londynie, są określani przez Anglików jako Irlandczycy właśnie. Przez akcent. Straszna to obraza dla niektórych radykałów i okropna niesprawiedliwość, że najbardziej waleczni synowie Brytanii, którzy na co dzień demonstrują z flagami, malują probrytyjskie murale, są tak odbierani przez mieszkańców swojej stolicy.
I dla Irlandczyków (tych zaangażowanych w konflikt) Anglik to wcielenie zła. To Anglicy zasiedlili Irlandię swoimi pobratymcami, konfiskując ziemię jej prawowitym właścicielom w XVII wieku i narzucając swoją kulturę, zwyczaje i religię. Do Anglików dołączyli Szkoci i Walijczycy.
Zakłada się tu, że Irlandczyk = republikanin = katolik. Może tak być i często tak jest. Możliwe są jednak inne wariacje, często Irlandczyk = komunista (w swoim rozumieniu komunizmu, które drastycznie odbiega od tego, co pokazuje historia XX wieku na przykładzie chociażby PRL-u czy Związku Radzieckiego). Bardzo często Irlandczyk to socjalista.
Katolicy irlandzcy są bardzo wierzący i oddani Kościołowi. W lokalnych gazetach zamieszczają w dziale ogłoszeń drobnych prośby o modlitwy do ojca Pio za chorych czy z okazji urodzin członków rodziny. Ogłoszenia takie zajmują zwykle kilka stron. Wychodząc z domu, robią znak krzyża, młodzi niepokorni z inklinacjami do buntu tatuują sobie krzyże i świętych na ramionach i szyjach zaraz obok symboli wolnej Irlandii.
Jeśli mieszkają w dzielnicach klasy pracującej, jak na przykład Ardoyne czy Markets w samym centrum Belfastu obok szklanych biurowców, ich domy ozdobione są muralami przedstawiającymi ochotników IRA, z bronią lub bez, patrzących w dal lub prosto w oczy przechodnia. Mogą to też być symbole walki narodowo-wyzwoleńczej z innych krajów, flagi palestyńskie (bo ich zdaniem Palestyńczycy cierpią dokładnie tak samo jak oni pod okupacją Wielkiej Brytanii), portrety Che Guevary, ofiar strajku głodowego z 1981 roku i tym podobne. W tych dzielnicach, w które rząd brytyjski pompuje więcej pieniędzy i gdzie ludzie są zmęczeni konfliktem, nowe murale mają charakter kulturowo bardziej neutralny – maluje się chłopców i dziewczęta grających w hurling (irlandzką grę łączącą hokej z bejsbolem) czy inne mniej prowokujące obrazy.
W szkołach młodzi republikanie uczą się irlandzkiego, którym zwykle nie mówią ich rodzice, poza tymi, którzy siedzieli w więzieniu, gdzie co aktywniejsi bojownicy IRA podnosili świadomość narodową współtowarzyszy i uczyli tego języka, czy tymi, którzy pochodzą z klasy średniej. Irlandczycy dbają o to, by postrzegano ich jako sympatyzujących z mniejszościami narodowymi i wszystkimi uciśnionymi.
Jeśli są radykalnymi republikanami, z pewnością będą również antysyjonistami.
Brendan, trzydziestoletni pracownik miejscowego radia irlandzkiego (w brytyjskim Belfaście działa irlandzkie radio skierowane do irlandzkojęzycznej mniejszości), prowadzonego przez bardzo aktywnego republikanina, wrażliwy intelektualista, z którym przygotowywałam nagranie z rozmówkami polsko-irlandzkimi, do sprawy lokalnego konfliktu miesza też konflikt palestyńsko-izraelski.
Irlandczycy z Belfastu wyciągnęli rękę do polskiej diaspory i udostępnili jej kilka godzin czasu antenowego w tygodniu. I tak w radiu język irlandzki mieszał się z polskim. Prowadziłam polskojęzyczną audycję przez dwa lata (z innym rodakiem) i Brendan wpadł na pomysł, by nagrać rozmówki dla tych, którzy chcą się uczyć irlandzkiego lub polskiego. Wiele wieczorów poświęciliśmy na próbach tłumaczenia zdań typu: „Irlandzkie krowy dają pyszne mleko” na polski, posiłkując się oczywiście angielskim. Nagraliśmy kilka płyt CD i w czasie tych niekończących się godzin sesji mogliśmy bardziej otwarcie porozmawiać o tym, co czują i myślą Irlandczycy, jak ważna dla nich jest ich tożsamość narodowa, tłamszona, jak twierdzą, przez brytyjskiego okupanta.
Radio mieściło się wówczas w ultrarepublikańskiej dzielnicy. Bywało, że docierałam na audycję tuż po spotkaniach z ultraradykalnymi lojalistami. Trudno mi było wtedy o obiektywizm. Spotykałam ofiary republikanizmu po to, by parę godzin później spotkać ofiary lojalizmu – i nie mówić o tym, tylko pochylić się nad jakimś zadaniem, które z kolei miało wesprzeć emocjonalnie moich rodaków.
I to Brendan zwrócił moją uwagę na paralelę między konfliktem palestyńsko-izraelskim a brytyjsko-irlandzkim. Paralelę może nieoczywistą, niekoniecznie jednoznaczną dla kogoś, kto nie jest zanurzony w konflikcie po uszy, ale dla obu stron ważną. Na tyle ważną, że wciąż przywoływaną.
Niechętny stosunek do Izraela i bezkrytyczne wsparcie sprawy palestyńskiej to zdaniem Brendana bardzo ważny element tożsamości republikańskiej. Tak też można rozpoznać swoich. Brendan jest za międzynarodowym bojkotem produktów powstałych w osiedlach żydowskich na terenach zajmowanych przez Izrael. Gdyby wziął udział w jakiejś publicznej dyskusji na ten temat, od razu byłoby wiadomo, że jest Irlandczykiem, bo niemal żaden lojalny Brytyjczyk z Belfastu nie wypowie się negatywnie na temat Izraela. Flagi palestyńskie powiewają w dzielnicach republikańskich, w brytyjskich – flagi Izraela. Kiedy zaproponowano umieszczenie na ścianie miejscowej synagogi tablicy pamiątkowej z nazwiskiem izraelskiego prezydenta Chaima Herzoga, który urodził się w Belfaście, republikanie doprowadzili do porzucenia pomysłu, który z kolei wspierali mocno lojaliści.
Irlandczycy noszą celtyckie imiona: Ciarán, Pádraig, Dónall, Deirdre. Ich nazwiska są patronimiczne, z przedrostkami, zresztą zanglicyzowanymi, „Mac” czy „O’” lub normandzkim „Fitz”.
Brytyjczycy to głównie Williamy, na cześć Wilhelma III Orańskiego, zresztą Holendra (Williama of Orange, zwanego też pieszczotliwie przez lokalnych Billym, który w 1690 roku zwyciężył Jakuba II, katolika, w bitwie pod Boyne), Jamesy, Johny i tym podobne.
Dzielnice protestanckie mają pomalowane lampy i krawężniki w kolory flagi brytyjskiej. Murale przedstawiają Edwarda Carsona (założyciela Ulster Volunteer Force), obrazy z bitwy pod Sommą, portrety ofiar IRA, mężczyzn w kominiarkach i z bronią walczących o to, by nie oddzielić Irlandii Północnej od Korony. Największe święto lojalistów to 12 lipca, rocznica bitwy pod Boyne – dzień zawsze wolny od pracy i bywa, że kończący się zamieszkami, w których najwięcej ofiar zwykle stanowią policjanci.
Sami zainteresowani rozpoznają się od razu. Jak twierdzą, wystarczy rzut oka lub uważne słuchanie. I znajomość lokalnej topografii.
Akcent protestanta z lojalistycznej Shankill Road brzmi bardzo charakterystycznie i jest natychmiast rozpoznawalny dla wytrawnego ucha.
Podobnie akcent katolika z odległej o kilometr Falls Road. Dla mnie, po kilku latach mieszkania w Belfaście, nie. Kiedy zamówiłam taksówkę do mojej republikańskiej dzielnicy (korzystam z firmy, która zatrudnia obie strony i cudzoziemców, w związku z czym może wjeżdżać wszędzie), taksówkarz okazał się mieszkańcem Shankill i zabłądził. Zatrzymał się niedaleko mojego domu i zaczepił grupę mężczyzn, moich sąsiadów, z pytaniem, gdzie znajduje się szukana przez niego ulica. Popatrzyli na niego ciężkim wzrokiem. Stali na tej ulicy.
– Nie