Psychologicznie mądry projekt.
Zatem wielu wierzy, że Belfast jest zwykłym europejskim miastem. Z okresowymi zamieszkami.
Ale nie, nie jest. To poraniona ziemia, poszatkowana murami i ścianami pokoju (peace walls), oddzielającymi protestantów od katolików. Najdłuższy mur, w sercu miasta, ciągnie się przez pięć kilometrów.
Poza fizycznymi barierami istnieją też bariery mentalne, wzmacniane przez samych mieszkańców. Z lęku, z niewiedzy, z cynizmu polityków.
One runą – za dwa, trzy pokolenia. Bo są na nich pęknięcia wykuwane przez innych mieszkańców miasta, ludzi ciężko pracujących u podstaw, by zmienić swój kraj – o nich też jest cicho. I to również bohaterowie tej książki.
Irlandia Północna to miejsce, gdzie w 1998 roku przeprowadzono politykę grubej kreski, w imię pokoju postanowiono, że przeszłość jest rozdziałem zamkniętym. Wypuszczono z więzień tych, którzy walczyli w czasie Kłopotów po obu stronach (do 2000 roku amnestia objęła ponad czterysta osób). Większość obywateli przyjęła takie rozwiązanie.
Tymczasem okazało się, że rany niektórych są wciąż otwarte. Że normalizacja ma swoją cenę. Że rodziny ofiar chcą znać losy swoich bliskich. Inni – chcą zemsty.
Konflikt między republikanami a protestantami toczył się głównie w dzielnicach klasy pracującej, czasami tylko rozlewając się poza ich granice. I tam pozostał – i on sam, i jego skutki. To nie był konflikt ludzi w markowych garniturach, choć był przez nich monitorowany. Nie dotyczył przywilejów klasy średniej. To była i wciąż jest pełzająca wojna o tożsamość i o prawo do jej określenia. Ofiarami tej wojny stali się ludzie, których jedyną winą było to, że urodzili się w złym miejscu o złym czasie.
Tych ludzi i ten Belfast opisuję.
Większość imion w książce jest zmieniona.
Najpierw jadę na wycieczkę, ściskając w ręku bilet weekendowy, dzięki któremu mogę zwiedzić całą Irlandię Północną wzdłuż i wszerz za niewielkie pieniądze. Poznaję kraj.
– Przepraszam, czy to pociąg do Derry? – pytam uśmiechniętego i przysadzistego pracownika stacji Belfast Great Victoria Street.
Derry to osiemdziesięciotysięczne miasto (drugie co do wielkości w Irlandii Północnej) leżące tuż przy północno-wschodniej granicy z Republiką Irlandii, oddalone od Belfastu o mniej więcej sto kilometrów. Trasa pociągowa biegnie wzdłuż linii brzegowej Morza Irlandzkiego, a właściwie Kanału Północnego, który gdzieś po drodze staje się Oceanem Atlantyckim.
Pada rzęsisty deszcz. Wieje. Jest sierpień. Ciemny północnoirlandzki sierpień.
Zadziwia mnie nagła zmiana wyrazu twarzy mężczyzny. Uśmiech znikł.
– Nie, to pociąg do Londonderry – odpowiada, akcentując ostatni wyraz.
Mówimy o tym samym mieście. Tyle że on właśnie zadeklarował w tym jednym zdaniu wszystko: kim jest, jakiej narodowości, do jakiej szkoły chodził, jakie są jego poglądy polityczne i, całkiem możliwe, religijne.
Bo skoro informuje mnie, że to pociąg do Londonderry (a właściwie nie tylko informuje, on mnie poprawia), to wiem, że jest zadeklarowanym brytyjskim lojalistą. Chodził do szkoły protestanckiej. Skoro zawzięcie neguje istnienie drugiej nazwy miasta, oznacza to, że nie podoba mu się toczący się tu od 1998 roku proces pokojowy, mający na celu doprowadzenie do tego, by mieszkańcy Irlandii Północnej, czyli części Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, żyli zgodnie, nie wadząc sobie nawzajem, mimo faktu, że irlandzka część z nich uważa, że Irlandia Północna jest okupowana przez część brytyjską.
Mężczyzna nie uważa, że Derry / Londonderry (na autobusach zapisywane Derry / L’Derry) to miasto dwóch społeczności: katolickiej i protestanckiej (czy szerzej: republikańskiej i lojalistycznej), z wielką przewagą liczebną tej pierwszej, chociażby ze względu na bliskość granicy z Republiką Irlandii.
W jednym zdaniu wypowiedzianym nieznoszącym sprzeciwu tonem zawarł wszystko. Moje pytanie było ponurym przypomnieniem, że są tacy, którzy mają inne poglądy, a jeśli ocenił mnie jako turystkę, zdradziłam ignorancję charakterystyczną dla tych cholernych przyjezdnych, karmionych od lat hollywoodzką propagandą prorepublikańską.
Gdybym była miejscową, pytaniem tym wyznałabym, że jestem katoliczką/socjalistką albo, co gorsza, komunistką, republikanką i Irlandką. Przed tym zdemaskowaniem uchronił mnie obcy akcent.
Tu wszyscy to wiedzą.
Kiedy rano słucham radia BBC Ulster, słyszę wymiennie obie nazwy. Okazuje się, że lokalny oddział BBC ma wytyczne: kiedy wspomina się w wiadomościach o tym mieście, za pierwszym razem używa się nazwy Londonderry, potem – Derry. Jeśli tekst jest dłuższy, redaktor opracowujący wiadomość musi podać obie nazwy tak, by wypadały ilościowo po równo.
Żeby żadna ze społeczności nie poczuła się urażona.
Bo właściwie legalną nazwą, utrzymaną na mocy wyroku Sądu Najwyższego z 2007 roku, jest Londonderry, mimo że rada miasta w 1984 roku z własnej inicjatywy zmieniła swoją nazwę z Rady Miasta Londonderry na Radę Miasta Derry. W to Sąd Najwyższy nie ingerował, ale określenie samego miasta pozostawił zgodnie z pierwobrzmieniem, które pojawiło się w annałach w XVII wieku.
Z czym nie zgadza się katolicka większość miasta.
Pojawił się jednak i taki, któremu udało się wymyślić sposób na ominięcie tej lingwistycznej pułapki. Uwielbiany przez mieszkańców Irlandii Północnej prezenter i dziennikarz Gerry Anderson, który przez ponad dwadzieścia pięć lat pracował w BBC, wymyślił nazwę Stroke City, czyli Miasto Ukośnik. Nie przyjęła się w oficjalnym dyskursie, ale wielu Północnoirlandczyków używa jej w czasie codziennych rozmów, co jest sygnałem, że nie chcą skupiać się w rozmowie na wciąż trwającym konflikcie ideologicznym.
Gerry Anderson już nie żyje, nazwa miasta wciąż budzi kontrowersje.
Jakiś czas później biorę udział w kursie mediacji i zarządzania konfliktami. Pracuję w organizacji polonijnej, do której zgłaszają się rodacy, gdy potrzebują pomocy w naprawieniu nadwątlonych, z wielu powodów na ogół, relacji z miejscowymi sąsiadami.
Dzielnica protestancka w Belfaście. Dowiaduję się, że uczestnikami będą community workers i community activists. Nie mam pojęcia, kim są jedni i drudzy.
Język polski stawia tutaj nieznośną barierę translatorską. Przypuszczalnie chodzi o ludzi, którzy pracują na rzecz lokalnej społeczności. Czyli…? I jaka jest różnica między tymi dwoma typami działaczy?
Pytam miłą, siedzącą obok mnie kobietę. Blondynka jest w wieku mocno postbalzakowskim, ma zniszczoną skórę, tonę samoopalacza na odcinającej się od białej szyi twarzy. Bijący od niej zapach tytoniu wwierca mi się w nozdrza. Kobieta obdziela mnie serdecznym, acz rozbawionym spojrzeniem.
Community workers, wyjaśnia, to wolontariusze, którzy działają prospołecznie. Pomagają policji, mieszkańcom. Poświęcają cały swój wolny czas.
Pomagają w czym, pytam. Zakupy robią? Sprzątają domy