– Psiakrew, gdzie ty jesteś?
– Jesteś sam?
Aż się wzdrygnął na dźwięk głosu Bishopa, choć nigdy by się do tego nie przyznał. Nigdy, przenigdy, nikomu. To było coś w tembrze jego głosu. Nie krzyczał, nawet nie odezwał się głośno, a mimo to jego głos zdawał się płynąć ze wszystkich stron. Gdzieś z przodu, a jednocześnie jakby skradał się z tyłu. Z góry i z dołu. Podpełzał ukradkiem niczym wąż. Człowiek spuszcza wzrok, a tam leży zwinięty gad, gotowy do ataku.
– Kazałeś mi przyjść samemu, więc jestem sam. Nie potrzebuję obstawy, żeby wpakować ci kulę w łeb. – Nash ruszył przed siebie korytarzem, sprawdzając wszystkie pomieszczenia po drodze: stary salon, jadalnię, zdewastowaną łazienkę. – Nie mogliśmy się spotkać w jakimś Starbucksie czy coś?
– To by nie było takie fajne.
Za plecami Nasha zatrzeszczały deski parkietu. Odwrócił się, trzymając w jednej ręce broń, a w drugiej latarkę. Nikogo nie było.
– Nerwowy jesteś, co?
– Gdzie ty jesteś?
– Wejdź na drugie piętro – odparł Bishop i rzeczywiście, teraz jego głos wyraźnie dobiegał z góry.
Nash poświecił na sufit i zdawało mu się, że widzi, jak ktoś go obserwuje przez dziury.
– Jeśli spadnę i się połamię, to twoja wina. Pozwę cię. Mamy w policji chujowe ubezpieczenie.
– Pamiętam – powiedział Bishop, teraz jakby bardziej stłumionym głosem, z większego oddalenia. – Idź powoli i trzymaj się blisko ściany. Nic ci nie będzie.
Nash zatrzymał się u podnóża schodów. Biegły wzdłuż ściany po lewej stronie, drewniane stopnie niknęły w mroku.
– Co ja tu robię? – Zerknął na balustradę, ale w prawej ręce miał broń, w lewej latarkę, więc musiałby z czegoś zrezygnować, jeśli chciałby się trzymać, a o tym nie mogło być mowy. Postawił stopę na pierwszym stopniu i poczuł, jak ugina się pod jego ciężarem. Przykleił się do ściany i podniósł drugą stopę. Wspiął się na kolejny schodek.
– Świetnie ci idzie, Nash.
– Spierdalaj.
– Co za wrogość!
Drewno znów zatrzeszczało, Nash był przekonany, że tym razem już na pewno schody się zawalą, ale wytrzymały. Ostatnie cztery stopnie pokonał nieco szybciej i wylądował na początku kolejnego korytarza. Trzy pomieszczenia były zamknięte, kolejne dwa otwarte, w jednym w ogóle brakowało drzwi.
– Gdzie mam iść, gnoju? – Powiódł snopem światła z latarki po korytarzu, ale nic nie zauważył.
– Nigdy się nie zaprzyjaźnimy, jeśli będziesz mnie tak traktował. Przyjaciele szanują się nawzajem.
– Wyjdź tutaj – odparł Nash. – Będę miał czysty strzał. Nie chciałbym cię tylko drasnąć. Lepiej jak najszybciej zakończyć twoje cierpienia. Jak cię trafię we flaki czy coś, to będziesz się tu wykrwawiał parę dni. To by było naprawdę okropne.
– Założę się, że przepełniałaby cię rozpacz i skrucha. Ostatni pokój, ten bez drzwi.
Nash podążył za głosem Bishopa. Wycelował pistolet w stronę ostatniego pomieszczenia, jednocześnie oświetlając pozostałe latarką, w miarę jak je mijał.
– Nie możesz po prostu wyjść jak człowiek?
– Nie chcę dawać ci okazji do czystego strzału. Założę się, że skwapliwie byś z niej skorzystał.
– To akurat się zgadza – mruknął Nash pod nosem.
Rozważał otworzenie pozamykanych drzwi, ale zmienił zdanie. Wiedział, gdzie szukać Bishopa – tutaj nie było takiego dziwnego echa jak na parterze. Jego głos za każdym razem dobiegał z ostatniego pokoju na końcu korytarza. Zbliżając się do wejścia, mocniej ścisnął w ręce broń.
– Wchodzę, Bishop. Nie próbuj żadnych numerów.
– Nie śmiałbym.
Ostatnie pomieszczenie było kiedyś sporą sypialnią, teraz pozbawioną mebli, z zabitym deskami oknem w ścianie naprzeciwko drzwi i szafą za podwójnymi ażurowymi drzwiami po lewej. Jak w całym domu, i tutaj tapeta obłaziła z popękanego tynku, spod którego prześwitywała konstrukcja ścian. Stary wentylator sufitowy trzymał się tylko na pojedynczym kablu, wyglądał, jakby mógł spaść od najlżejszego ruchu.
Na podłodze przy zabitym oknie klęczała postać odwrócona plecami do drzwi, ze splecionymi dłońmi i głową skłonioną jak do modlitwy – postać Ansona Bishopa.
Nash wycelował pistolet w tył jego głowy.
– Nie ruszaj się, gnido.
19
Podziemia szpitala imienia Johna H. Strogera Jr. były ogromne. Przypominały też graciarnię. Niemal całą przestrzeń wypełniało składowane przez lata wyposażenie medyczne – łóżka, nosze na kółkach, stojaki na kroplówki, wózki inwalidzkie – a do tego kartony. Widać było, że kiedyś ktoś próbował zaprowadzić tam jakiś ład, ale od tego czasu ewidentnie minęło już wiele lat. Przy poszczególnych pomieszczeniach wisiały tabliczki, ale teraz traktowano je już chyba tylko jako niezobowiązujące sugestie. Jeśli personel potrzebował się czegoś pozbyć, wciskano to gdziekolwiek na wieczne zapomnienie. Względny porządek panował wyłącznie w kotłowni i tam właśnie Clair zastała Ernesta Skowa. Czarnoskóry mężczyzna po sześćdziesiątce siedział w uświnionym kombinezonie na skrzynce po mleku i właśnie zajadał śniadanie, kiedy z windy wyszli Clair, Stout i troje pracowników ochrony poproszonych przez Stouta o pomoc w poszukiwaniach.
– Na imię mi Ernest – przedstawił się, dojadając kanapkę i strzepując okruszki z ust. – Co to było mówione o jakichś tunelach?
– Tunele przemytników – wyjaśniła Clair. – Biegną praktycznie pod całym miastem. Można się do nich dostać z większości starych budynków, a nawet z części nowszych.
Ernest podrapał się po porośniętym krótkim zarostem podbródku.
– Pracuję tu ładnych paręnaście lat i nigdy nie widziałem żadnych tuneli.
– Dobrze pan zna te piwnice? – zapytał Stout.
Mężczyzna przechylił głowę na bok.
– Znam sprzęt, oprzyrządowanie, jestem tu konserwatorem. A poza tym się tu nie kręcę, to nie moja sprawa.
– Wie pan, którędy są poprowadzone linie telefoniczne do budynku? – spytała Clair. – Operatorzy dzierżawią niektóre z tych tuneli.
Przewrócił oczami i znów podrapał się po brodzie.
– Zdaje się, że na zachodniej ścianie. Są tam windy, słyszę czasem, jak technicy się tłuką w tamtej części piwnicy. Tutaj się raczej nie zapuszczają. Tak że to musi być gdzieś tam.
– Pan pokaże.
Gdy Ernest prowadził ich przez labirynt porzuconego sprzętu, wzrok Clair raz po raz przyciągały nosze na kółkach – niektóre stały puste, na innych zwieziono tu stare urządzenia i kartony, wciąż uginały się pod ich ciężarem. Wiele było zepsutych, połamane części walały się tu i ówdzie. Clair zaczęła się zastanawiać, czy to stąd Bishop wziął wózki, które wykorzystał przy Emory i Guntherze Herbercie. Obie ofiary przykuto