Tupot drobnych łapek biegających wte i wewte. Szmer pająków plotących sieci. W świecie tak czarnym jak ten, świecie, w którym byłem ślepy, mogły mnie obserwować miliony oczu i z każdą chwilą czułem, że coraz bardziej się zbliżają.
Powietrze w stodole było chłodniejsze, nieruchome, ale od razu wyczułem, że nie jestem sam.
– Wiem, że tu jesteś.
Mój głos zabrzmiał znacznie głośniej, niż zamierzałem. Nie chciałem jej wystraszyć. Wiedziałem, że to Libby. Nie jestem pewny, skąd to wiedziałem, ale wiedziałem. Zorientowałem się chyba, że tu jest, w chwili gdy przycisnąłem ucho do drzwi jej pokoju. Wiedziałem, że tu jest, tak jak wiedziałem tamtego dnia, który wydawał się daleko w przeszłości, choć wcale tak nie było, że opuściła ośrodek Camden.
– Libby, to ja. Anson.
Znów cisza, a potem…
– Jesteś sam?
Jej głos dobiegał gdzieś z góry, z lewej strony. Słodki, anielski głos, jak najpiękniejsza muzyka. Czysty jak górski strumień. Nawet książka telefoniczna odczytywana tym głosem brzmiałaby jak najwspanialsza narracja w dziejach.
– Tak – odparłem. – Gdzie jesteś?
Z początku nie odpowiedziała, ale usłyszałem jakiś ruch. Coś posypało się z góry, poczułem na skórze miękki proszek czy kurz.
– Po lewej masz drabinkę. Jestem na stryszku.
Na górze rozbłysło światło. Widmowy płomień zatańczył i oświetlił wnętrze stodoły.
– Szybciej, zanim ktoś zobaczy światło.
Zlokalizowałem drabinę na stryszek, dzieliło mnie od niej kilkanaście kroków. Nie wyglądała na zbyt solidną, ale okazała się wystarczająco mocna. Wdrapałem się na wysokość trzech metrów i wyczołgałem na platformę. Sucha słoma chrzęściła mi pod dłońmi i kolanami. Grunt zdawał się majaczyć gdzieś daleko w dole.
W kącie paliła się mała, zmatowiała lampka oliwna ustawiona na starej drewnianej skrzynce. Obok siedziała skulona Libby, plecami oparta o ścianę, głowę miała odwróconą tylko na tyle, żeby mnie widzieć. Nie widziałem jej dokładnie na tle światła lampy, cienie otulały ją niczym gruby koc. A tak bardzo chciałem ją zobaczyć! Skóra aż mnie mrowiła od potrzeby ujrzenia jej.
– Pośpiesz się, zaraz gaszę.
Wstałem i ruszyłem w jej stronę. Byłem mniej więcej w połowie drogi, kiedy zgasiła płomień. W ciemności nadal jednak słyszałem jej oddech, więc podążyłem za tym dźwiękiem. Usiadłem na tyle blisko, żeby czuć ciepło jej ciała.
Za blisko, pomyślałem. Odsunie się.
Ale nie.
Oparłem się pokusie, żeby przysunąć się jeszcze bliżej.
– Byłeś w Camden – powiedziała cicho. – Widziałam cię tam.
– Ty też tam byłaś. – To było niemądre, ale samo mi się wyrwało. Miałem tremę, głupie, bo nigdy się nie denerwowałem, ani przy matce, ani przy ojcu, ani przy pani Carter, ani przy nikim innym, ale teraz niewątpliwie miałem tremę. Jakaś część mnie cieszyła się, że ojciec mnie teraz nie widzi. Trudno powiedzieć, co zrobiłby komuś, przez kogo się denerwowałem. Do głowy przyszło mi kilka pomysłów i aż poczułem ciarki.
– Chłodno ci?
– Trochę – przyznałem, choć wcale nie marzłem.
Nogi miała przykryte kocem, dała mi kawałek. Koc był stary, stęchły, pewnie brudny po wielu latach na stryszku, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Siedząc koło Libby, czułem, że wszystko jest w porządku.
Wzrok zaczął mi się przyzwyczajać do ciemności, żywił się blaskiem księżyca, i w końcu czarna plama obok mnie przybrała jej kształt, z początku tylko pobieżne kontury, potem stawała się coraz wyraźniejsza. Miała podbite oko. Siniak na skroni. Fioletową szyję, jakby ktoś ją dusił. Kolejne ślady na prawym ramieniu, jeden na…
Uciekła wzrokiem, spuszczając głowę.
– Przepraszam. Nie chciałem cię zawstydzić.
– W porządku. Pewnie też bym się gapiła.
– Boli?
– Bolało. Okropnie bolało, ale już przechodzi.
Libby miała na szyi medalion na złotym łańcuszku, lśnił w półmroku.
– Miałaś jakiś wypadek czy ktoś ci to zrobił? – To nie była moja sprawa, pewnie nie powinienem pytać, ale chciałem wiedzieć. Chciałem, żeby powiedziała, że to wypadek, bo przerażała mnie wizja, że ktoś mógł jej to zrobić, nie dopuszczałem do siebie tej myśli.
– Moglibyśmy o tym nie rozmawiać? Mam to już za sobą. Wolałabym skupić się raczej na tym, co przede mną, a nie na przeszłości.
– Dobrze. – Mogłem się na to zgodzić. Też tak chciałem.
Wtedy przypomniałem sobie o snickersie, wyłowiłem batonik z kieszeni.
– Jesteś głodna?
Skinęła głową i rozerwała opakowanie.
– Zjemy na spółkę?
Nie czekając na moją odpowiedź, złamała baton na dwie równe części, wsunęła sobie jedną do ust, a drugą podała mnie. Pożarłem ją w mgnieniu oka, to był prawdopodobnie najsmaczniejszy baton, jakiego w życiu jadłem. Oblizała czekoladę z czubków palców i się uśmiechnęła. Na widok jej uśmiechu zupełnie zapomniałem o tym, jak pyszna była ta czekolada.
Znów oparła się o ścianę.
– Pielęgniarki w Camden się ciebie bały, wiesz?
– A czemu niby miały się mnie bać?
– Doktor Oglesby powiedział im, że jesteś niebezpieczny. Twierdził, że być może zabiłeś swoich rodziców. Mówił, że kiedy cię znaleźli, w twoim domu były ciała. Trzy.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.