– Betty? – rozległ się w ciemnościach głos. – Co się dzieje? Kto tak wali do drzwi?
Betty obróciła się na pięcie, a serce podskoczyło jej do gardła. Na drugim łóżku siedziała Fliss, zmierzwione krótkie włosy sterczały kępkami z jej głowy. Przecierała zaspane oczy, przyglądając się Błądce.
– Kto to jest?
– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Strażnicy przyszli! – Betty rozglądała się po pokoju. – Fliss, matrioszki! Gdzie one są?
– Ma… matrioszki? Po co ci one?
W ich słowa wdarł się rytmiczny huk, drewno uderzające o drewno. Fliss otworzyła szeroko oczy i zerwała się chwiejnie z łóżka, teraz już całkiem rozbudzona.
W tej samej chwili obok ich pokoju przebiegła babka.
– IDĘ JUŻ, IDĘ! – wydzierała się na całe gardło.
– Fliss, matrioszki, już! – niecierpliwiła się Betty. – Charlie, a ty do łóżka!
– Schowałam je przed Charlie, żeby znowu nie nabroiła – wymamrotała Fliss, po czym wyciągnęła laleczki z dolnej szuflady komody. I nagle zastygła, przyciskając je z całych sił do piersi. – Betty, czy to… czy to jest…
– Błędny ognik. Tak. – Betty doskoczyła do siostry, przewracając stertę prania. Wyrwawszy jej matrioszki z rąk, szybko otworzyła tę największą i dwie kolejne. Były puste, jeśli nie liczyć wąsa Hopsasy w najmniejszej. – A teraz słuchaj uważnie – zwróciła się surowym tonem do dziewczynki. – Pomogę ci się ukryć przed strażnikami, ale nikomu nie wolno ci o tym wspominać. Przenigdy!
– Ale Betty… – zaprotestowała bez przekonania Charlie. – Przecież to tajemnica.
– To prawda. – Betty rzuciła Błądce twarde spojrzenie. Miała nadzieję, że ukryje tym sposobem własne obawy. – I tak ma pozostać, jasne?!
– A jeśli prawda się wyda? – wyszeptała Fliss, nie mogąc oderwać wzroku od ognika. – Kim jest ta dziewczyna, że tyle dla niej ryzykujesz?
– Zbiegiem! Uciekinierką z Udręki. Jeśli ją tu znajdą, wszyscy będziemy mieć p o w a ż n e kłopoty – odparła Betty, po czym znów odezwała się do dziewczynki: – Potrzebuję jakiejś twojej rzeczy: włosa, skrawka ubrania. Czegoś osobistego.
Omiotła spojrzeniem sukienkę Błądki – była tak znoszona i połatana, że gdyby oderwała od niej pojedynczy guzik, pewnie rozpadłaby się na kawałki.
Zanim zdążyła wpaść na inny pomysł, Błądka włożyła palec do nosa i coś z niego wygrzebała.
– Fuj! – wzdrygnęła się Charlie.
– Przepraszam – burknęła Błądka. – Czy to wystarczy?
– Zaraz się przekonamy. – Betty odwróciła ją do lustra nad komodą. – A teraz patrz. – Zamknęła najmniejszą laleczkę, po czym zrobiła to samo z dwiema pozostałymi, tak by połówki klucza namalowane na tej największej utworzyły całość.
Błądka sapnęła z niedowierzania, bo jej odbicie rozpłynęło się w powietrzu.
Betty sięgnęła w miejsce, gdzie jeszcze przed momentem stała, żeby złapać ją za rękę.
– Pamiętaj, że nadal można cię usłyszeć i wyczuć – przestrzegła dziewczynkę i poprowadziła ją do kąta pokoju, żeby wcisnęła się za komodę. – Nie ruszaj się i nie odzywaj.
Z dołu doleciało ciężkie szuranie. To babka otwierała gospodę.
Drzwi pokoju dziewcząt uchyliły się ze skrzypieniem. Do Kieszeni Kłusownika wtargnął jak niechciany gość zimny przeciąg, który niósł ze sobą groźne głosy nieznajomych.
– Strażnicy już tu są. – Betty ze strachu załamał się głos.
Rozdział czwarty
Jak śliwka w kompot
– Betty! – rzuciła zdławionym głosem Fliss i wskazała coś drżącym palcem. – Jeszcze to… to coś!
Och, błędny ognik! Ukrywając w panice Błądkę, Betty zupełnie zapomniała o migotliwej kuli blasku, która zawisła w kącie sypialni, tam, gdzie wcisnęła się dziewczynka.
– Nie uda nam się jej schować – zdała sobie sprawę. Równie dobrze mogłyby próbować złapać powietrze.
Co teraz? Jeśli je przyłapią… Przez głowę przemknęły jej obrazy więziennej celi. Smród, wszechobecne szczury… dyndająca pętla stryczka. Nie! Skup się, dziewczyno, napomniała samą siebie. Rozglądała się po pokoju, szukając dobrych kryjówek. Szafa? Kuferek na biżuterię? Odrzucała kolejno wszystkie możliwości. Aż w końcu jej wzrok padł na lampkę olejną stojącą na półce i w głowie zaświtał jej pewien pomysł. Śmiały, musiała to przyznać, jeśli się jednak uda…
– Błądko – szepnęła rozgorączkowana i wskazała na lampkę – możesz nakazać ognikowi, żeby się w niej schował?
– Mogę spróbować, ale…
– To do dzieła. Szybko! – Strząsnęła buty ze stóp i wskoczyła do łóżka, po czym nakazała gestem Fliss, żeby zrobiła to samo. W pośpiechu naciągnęła na siebie koc. Tuż obok drżała przestraszona Charlie, a z drugiego łóżka biała jak duch Fliss gapiła się na ognik, jedyne źródło światła w pomieszczeniu. Betty też spojrzała w jego stronę. Słyszała spanikowane sapnięcia Błądki, kucającej w kącie. Na szczęście po chwili, która zdawała się trwać całą wieczność, świetlista kula uniosła się i poszybowała do lampki. Wniknąwszy w jej klosz, migotała lekko, niczym naturalny płomień.
W ciszy, która zaraz potem zapadła, Betty słyszała wyłącznie szum oddechów, swojego i sióstr. Wtedy na dole zagrzmiał głos babki, przenikliwy i arogancki:
– Przecie gadam, że nikogo tu nie ma! Nikogo prócz mnie i moich wnuczek, które śpią na górze. Jeśli więc nie mają panowie nic przeciwko…
– Ile wnuczek? – przerwały jej słowa ostre jak stal.
– Trzy – odparła lodowato Bunia Wspaczna. – Czego wy tacy ciekawscy? Nie mamy nic do ukrycia!
– W takim razie nie będzie pani miała nic przeciwko, jeśli się rozejrzymy?
– Może wpierw by się pan przedstawił? – Przenikliwa nuta znikła z głosu babki. Za to teraz mówiła niepokojąco cicho. – Żebym wiedziała, na kogo się poskarżyć.
– Ja jestem strażnik Wywęsz, a to strażnik Zniuchaj – zabrzmiała szydercza odpowiedź. – I zapewniam, że nie będzie mieć pani żadnych powodów do skarg. Proszę pozwolić nam robić swoje, to zaraz znikniemy.
– A od kiedy to wasza robota polega na nachodzeniu mieszkańców w środku nocy?
– Nasza r o b o t a to pilnowanie porządku – odparł Wywęsz chłodno.
– I dbanie o bezpieczeństwo mieszkańców Wronoskału! – dodał ktoś inny – najpewniej Zniuchaj, zgadywała Betty. Brakowało mu przekonania kolegi.
– Ech, niech wam będzie… – burknęła babka. – Tylko macie się uwijać! Jestem już za stara na te bzdury.
Betty zastygła pod pościelą, choć jednocześnie przepełniła ją duma – jej babka naprawdę była nieustraszona. Wszyscy w okolicy bali się strażników; wszyscy prócz Buni Wspacznej. Skądinąd ci sami ludzie bali