Bardzo rzadko się zdarza, że ktoś z nami rozmawia, a za moment już go nie ma. Odchodzenie to długi proces. Trwa dwa, trzy tygodnie. Gdy ktoś dociera do granicy, jest już przeważnie bez kontaktu. Albo z powodu samej choroby, albo leków odejmujących ból. Odkąd w Polsce szaleje wirus, nie zdarzyło się jeszcze, że pacjent odchodził tak świadomie, by powiedział: „Umieram, a przy mnie nie ma najbliższych”. To się dzieje, ale dużo wcześniej.
Umożliwiamy wtedy kontakt przez kamerę telefonu. Robimy wszystko, by nie umierali w całkowitej samotności, z dala od najbliższych. Organizujemy wideokonferencje, by choć przez chwilę mogli pobyć z ukochanymi. Zobaczyć syna, uśmiechnąć się do wnuczki. Kto wie, może ostatni raz? Pacjenci mają prywatne telefony. Gdy są jeszcze w stanie, dzwonią do najbliższych bez naszej pomocy. Mogą rozmawiać o każdej porze. Pomagamy, gdy ktoś nie potrafi wybrać numeru albo nie jest w stanie utrzymać słuchawki przy uchu. Poza codzienną, normalną opieką to wszystko, co możemy zrobić.
Zero działań
Opiekę mamy tu naprawdę dobrą. Mówią, że najlepszą w województwie. Rano idziemy na obchód. Zaczyna się pielęgnacja każdego z pacjentów. Zmiana pieluch, mycie, dbanie o odleżyny. Codzienne badanie przez lekarza. Codzienna zmiana prześcieradła. Gdy doktor robi swoje, słucha ich, rozmawia. Cztery razy na dobę odbywa się zmiana pieluch z przewracaniem pacjenta z boku na bok. Po oddziale jak mrówki uwijają się doskonałe pielęgniarki. Empatyczne, zaangażowane.
Tu zawsze jest duży ruch. Kolejka, by się dostać, jest bardzo długa. Gdy pacjent umiera, w jego miejsce pojawia się kolejny. Nie dziwcie się, że zamknęliśmy się przed kontaktami zewnętrznymi. Gdy w Polsce nie mówiło się już o niczym innym tylko o wirusie, karetka przywiozła nowego pacjenta. Ratownicy wparowali na oddział. Bez masek, bez kombinezonów. Bez niczego.
– Dlaczego panowie tak bez zabezpieczenia? – spytałam.
– Nie dajmy się zwariować. – Odpowiedź ścięła mnie z nóg.
Dla nich to „nie dajmy się zwariować”, a dla nas absolutna podstawa. Wyobraź sobie, że nagle mamy wirusa na oddziale. W miejscu, gdzie ludzie są na końcu swojej drogi. Bez odporności. Nie wiem, jak oni przewożą tą karetką, kogo przewożą, czy dezynfekują. Zirytowałam się, zadzwoniłam nawet do dyspozytora ze skargą. No i podjęliśmy decyzję: całkowite zamknięcie. Zresztą o jakich my procedurach w ogóle mówimy…
Niedawno mieliśmy tu pacjenta – taka prawda, że bez wskazań do przyjęcia. Na dodatek z psychozą, chciał popełnić samobójstwo. Uciekł, goniliśmy go po ulicy. Gdy zdążyliśmy go przyjąć, rodzina nas poinformowała, że miał kontakt z osobą zakażoną. Pacjent nam nagle zmarł. Wstrzymaliśmy oddech. Powiadomiliśmy regionalny sanepid. I co? Nie podjęto żadnych kroków. Na razie wszyscy zdrowi, mam nadzieję, że już tak zostanie.
Nie mamy tu żadnych zabezpieczeń. Maseczek, kombinezonów, rękawic w zapasie. Nic, zupełnie. Nie ma procedur. Uruchomiliśmy zbiórkę pieniędzy w internecie. Sami sobie kupimy, co trzeba. Na razie przemywamy klamki, ustawiliśmy dozowniki z płynem. Pielęgniarki się boją. Dwie pracują jeszcze w innym miejscu, co jest kolejnym punktem zapalnym. Denerwują się, mają wnuki, małe dzieci. Czy to dziwne, że wszyscy czujemy się niepewnie?
Z tonącego statku pierwsze uciekają szczury
Zamknęliśmy się, choć wiemy, że to ogromny kłopot. W normalnej sytuacji wysyłaliśmy pacjentów na badania, konsultacje. Teraz wszystko wstrzymaliśmy. Jak ostatnio – pani potrzebowała zabiegu, ale nie wypuściliśmy jej z ośrodka.
Nie mamy wolontariuszy na oddziale, których pomoc była zawsze nieoceniona. Nie mamy rodzin, które były pod ręką, pomagały. Choćby w karmieniu. Wraz z zamknięciem hospicjum dla osób z zewnątrz zamknęliśmy sobie furtkę pomocy. Odeszło mnóstwo osób. Bardzo nam to doskwiera. Jest też mniej personelu. Niektórzy musieli wziąć wolne ze względu na małe dzieci, które nie chodzą jeszcze do szkoły. Albo przez zwykłe przeziębienie. Koleżanki nie chciały psuć atmosfery. Wprowadzać nerwowości swoimi objawami. W normalnych warunkach osoba, która pociąga nosem, nie poszłaby na L4. Teraz to konieczność. Jest mniej rąk do pracy. Każdy z nas musi więc teraz dawać z siebie sto pięćdziesiąt procent.
Spytasz pewnie, czy się boję. Najbardziej zgubne w tej sytuacji są strach i panika. Nie możemy się temu poddać. Bo jeśli wszyscy będziemy panikować, będzie tylko gorzej. Bez względu na to, jak się boimy, mamy zadanie do wykonania.
Też mam dzieci, też się boję, ale z tonącego statku pierwsze uciekają szczury. Ja nie ucieknę. Jestem dla tych ludzi.
Raport z frontu, dzień dziewiąty
Jesteśmy zatykani zrzutami odpowiedzialności
Katarzyna – ratowniczka medyczna. Pracuje w systemie Państwowego Ratownictwa Medycznego. Imię zmienione.
Godzina 7.00
To będzie długi i męczący dyżur. Dwadzieścia cztery godziny na oddziale ratunkowym. A że jesteśmy w całości szpitalem zakaźnym, mamy specyficzne procedury.
SOR jest podzielony na dwie strefy: białą i czerwoną. Biała jest „czysta”, mamy tu magazyny i dyżurki. Czerwona to część „skażona”, są tu wydzielone sale dla pacjentów. Jeden pacjent – jedna sala. Dodatkowo, gdy pacjent wjeżdża na oddział, przypisana jest mu tylko jedna osoba z personelu. Na razie udaje się tego dotrzymać. Pytanie, jak długo wystarczy rąk do takiej pracy.
Chodźmy dalej. Przed czerwoną strefą jest śluza. Tu się przebieramy. Jeżeli pacjent wymaga opieki większej liczby osób lub przewiezienia na oddział, chwytamy za marker – podpisujemy się na przedramieniu, by każdy mógł się wzajemnie rozpoznać. W kombinezonach wyglądamy przecież tak samo.
Gdy przyjeżdża karetka z pacjentem, informuje nas o tym triażowy. Idziemy do śluzy, przebieramy się. Maski, gogle, kombinezony, na kombinezony – fartuchy, obuwie ochronne, przyłbica. Do tego trzy albo cztery pary rękawiczek. Sklejamy je z fartuchem taśmą. Ratownicy z karetki do czerwonej strefy nie wchodzą. Pacjenta przekazują nam tuż za drzwiami wejściowym od wjazdu. Szybka wymiana zdań i możemy działać.
Obecnie w naszym szpitalu jest hospitalizowanych kilkudziesięciu pacjentów. Część ma stwierdzone zakażenie koronawirusem, część prezentuje typowe objawy i oczekuje na wynik testu. Na OIOM-ie mamy kilka stale zajętych miejsc.
11.00
Karetka przywozi pacjenta po nagłym zatrzymaniu krążenia ze skuteczną resuscytacją. Zaintubowany, na respiratorze. Problemy z alkoholem, rodzina twierdzi, że pacjent miał wcześniej gorączkę, kaszel.
Telefon na OIOM, pytanie o przyjęcie.
– Nie przyjmiemy. Weźmiemy, jak będzie potwierdzenie – pada odpowiedź w słuchawce.
By wzięli go na nasz zakaźny OIOM, konieczny jest dodatni wynik badania. Dzwonimy na oddziały intensywnej terapii do kilku innych szpitali niezakaźnych. Pięć odmów – musi być wykluczenie.
Szach mat. Wynik, jeśli dobrze pójdzie, dostaniemy za dzień, może dwa. Do tego czasu pacjent będzie u nas na SOR-ze. Problem polega na tym, że SOR nie dysponuje taką liczbą pracowników, jaka jest przewidziana do działania na OIOM-ie, na dodatek część z nas jest oddelegowana do jazdy w nowych typach karetek. OIOM przyjmuje jedynie potwierdzone przypadki, a ośrodki niezakaźne obawiają się, że w przypadku potwierdzenia zakażenia na kwarantannę zostanie odesłane pół szpitala. Wracamy do tego, co oddziały ratunkowe w Polsce znają aż za dobrze: do spychologii.
15.00
O absurdach mogłabym mówić godzinami. W pewnej części Polski starszy mężczyzna potrzebował pomocy. Biegunka, gorączka… Ratownicy wpakowali go do karetki, ruszyli do najbliższego szpitala. Ale szpital powiedział: nie przyjmiemy, nie mamy warunków do przyjęcia pacjenta z podejrzeniem zakażenia. Jedźcie