Gdybyś poszedł dziś do POZ-u*, powiedział, że masz gorączkę i kaszel, lekarz odesłał cię na dwa tygodnie do domu, a po dziesięciu dniach rodzina znalazła twoje zwłoki, kto by dostał po uszach? Lekarz POZ. Gdyby tak zrobiło pogotowie – ratownik medyczny bądź lekarz systemu. Kto by brał na siebie takie ryzyko? Dlatego szpitale zakaźne są dziś zawalone przypadkami wręcz absurdalnymi. Oczywistymi zrzutami odpowiedzialności. CHWD, czyli: chroń własną dupę – to od lat znana zasada w środowisku. Jeśli ktoś tej spychologii nie opanuje, szpitale zakaźne zatkają się nie przez epidemię. Zatkają się z obawy medyków o koronawirusowe roszczenia.
19.00
Rodzice przynoszą na rękach pod oddział nastoletnią dziewczynę. Hajcuje, ponad trzydzieści dziewięć stopni gorączki. Na pierwszy rzut oka trudno stwierdzić, co jej dolega. Kaszlu, duszności nie ma.
Ojciec roztrzęsiony. Panikuje, uspokajamy go, pogania nas, podnosi głos. Instruuje, co mamy robić.
Do strefy czerwonej rodzice wejść nie mogą. My też mamy zresztą zasadę, że wchodzimy tam na bardzo krótki, niezbędny do wykonania czynności czas – minimalizujemy ryzyko infekcji. Wchodzimy, robimy jak najszybciej swoje, wychodzimy. O ile stan pacjentów pozwala – zostawiamy ich samych. Funkcje życiowe obserwujemy na monitorach już ze strefy białej. Gdy coś doskwiera, pacjent może do nas zadzwonić.
Przejmujemy dziewczynę. Widzi nas w kombinezonach, przyłbicach, niemal kosmicznych ubraniach. Wręczamy maskę, informujemy, że po przekroczeniu śluzy będzie leżała w izolacji, sama. Zaczyna płakać, mówi, że się boi. Pocieszam ją, informuję, że postaram się jak najszybciej wrócić.
Zapalenie układu moczowego.
Kto winny przerażeniu dziewczyny? Rodzice, ich panika, krzyk, roszczeniowe zachowanie. Pod SOR-em odstawili taką scenę, jakby dziewczyna umierała. Rodzice mogliby udać się z dziewczynką do lekarza POZ-u i w przypadku jego wątpliwości – na zakaźną izbę przyjęć. Woleli jej jednak zafundować traumę. Chciałabym wierzyć, że zabrakło im wiedzy. Wszystko przemawia jednak za brakiem zdrowego rozsądku.
22.00
Przyjeżdża karetka z położonej niedaleko miejscowości. Koledzy przekazują nam pacjenta. Opowiadają o patologii ze swojego pogotowia.
– Dostaliśmy sto kombinezonów od pewnej firmy. Łapę położył na tym dyrektor i powiedział: „Zakaz dotykania. To na czarną godzinę. Oszczędzajcie, co macie. Korzystajcie racjonalnie” – mówi kumpel.
Co to w ogóle znaczy: racjonalne gospodarowanie własnym bezpieczeństwem? Nie mam pojęcia.
9.00
Widzisz te kartki ułożone na krzesłach? Te stosy? To skierowania do pacjentów przebywających na domowej kwarantannie. Sanepid zleca, kogo trzeba odwiedzić i pobrać wymaz do badania. Tych formularzy są setki, nie idzie tego przerobić. Karetka jeździ po ludziach dzień i noc, ale sterta nie maleje. Ludziom kończy się kwarantanna, do niektórych przyjeżdżamy już po upływie dwóch tygodni. Ściągamy ludzi ze sklepów, z roboty.
– Dzwonili z sanepidu, znów nas poganiali – mówi do mnie koleżanka.
– No i co ja mam na to poradzić? Kto ma te cholerne wymazy pobierać? Przecież brakuje nam ludzi. To jest nie do przerobienia.
– Spokojnie, uśmiechnij się, przyszło kolejnych prawie dwieście formularzy!
Czarny humor prosto z SOR-u.
15.00
Dyżur trwa już dwadzieścia godzin. Siadam w dyżurce, wyciągam jedzenie, zerkam na telewizor. Akurat pokazują obrazki sprzed kilku dni. Posłowie paradują po sejmie w maskach z filtrem FFP3. Maski, które są dla nas na wagę złota, zakładają sobie na czoła. Maski, których niedostatek uziemia karetki pogotowia! Maski, dzięki którym jesteśmy bezpieczni i zdolni do pracy, są traktowane jak atrybut do selfie. To policzek dla całego systemu ochrony zdrowia.
Oglądam dalej. Łapy w rękawiczkach, a rękawiczkami macają się po twarzach, przecierają oczy, dotykają ust. Tracę apetyt. Brak słów. Poniżenie. Szopka, by nieźle wypaść w telewizji. By sprawić wrażenie, że wykonują taką trudną, niebezpieczną pracę. Że poświęcają się dla narodu. Chciałabym, żeby wszyscy – czterysta sześćdziesiąt osób – przyjechali kiedyś na SOR i po dwudziestocztero- albo trzydziestosześciogodzinnym dyżurze spojrzeli nam w twarz. Bez masek, które wkładają na co dzień.
Jest coś jeszcze, co doprowadza mnie do szału. W minionym tygodniu spędziłam w pracy prawie sto godzin. Na SOR-ze zakaźnym, w karetce, biegając w zabezpieczeniu, które utrudnia oddychanie, powoduje odwodnienia. Pobierając wymazy, obcując z osobami zarażonymi, narażając się na niebezpieczeństwo. W tym samym czasie z okien karetki obserwowałam ludzi urządzających grille, smażących kiełbasy, chodzących na rodzinne zakupy, uprawiających grupowy nordic walking, przesiadujących na skwerach, urządzających pikniki. Sielanka, beztroska.
Nie dowierzam. Naprawdę tak trudno zrozumieć, do czego za moment może to doprowadzić? Epidemia w Polsce jest w fazie początkowej, a system ochrony zdrowia już jest przeciążony. Jego wieloletnia niedołężność zostanie spotęgowana właśnie takimi zachowaniami. Sami prosimy się o to, by ziścił się u nas scenariusz hiszpański czy włoski. Z umieraniem na korytarzach i selekcją.
* POZ: podstawowa opieka zdrowotna.
Raport z frontu, dzień dziesiąty
Las niewidzialnych rąk
Magda – pracuje jako diagnosta laboratoryjny w jednym z zakaźnych szpitali jednoimiennych. Imię zmienione.
Z rodziną przez szybę
Przecinam osiedle jednorodzinnych domków i parkuję na podjeździe. Milknie silnik, gasną światła. Wysiadam, po kilkunastu godzinach w pracy jestem wykończona. Fizycznie też, ale przede wszystkim psychicznie.
To zadanie cholernie obciąża psychikę. Wymaga skupienia, precyzji. Pracuję małymi narzędziami, na niebezpiecznym, zakażonym materiale. Jestem ubrana w niewygodny kombinezon, maskę, przyłbicę. Jeden niewłaściwy ruch, utrata koncentracji może sprawić, że wynik będzie zakłamany. A jedna probówka to przecież jeden czekający w strachu na wynik człowiek. Od tego badania zależy, czy konieczne będzie leczenie albo poddanie kwarantannie nawet dziesiątek ludzi. Odpowiedzialność jest ogromna.
Wysiadam z auta, z okna machają mi dzieci.
Wiesz, co jest najgorsze? Że nie masz pojęcia, kiedy to się skończy. Że nie wiesz, jak długo jesteś w stanie wytrwać w zawieszeniu między pracą a domem. Gdy w laboratorium wyszedł nam pierwszy dodatni wynik, odizolowałam się od najbliższych. Z dziećmi i mężem rozmawiam tylko przez szybę. Czekają, aż wejdę, zamknę się. Zostawiają mi jedzenie pod drzwiami.
Mieszkam w domu jednorodzinnym i mogę wygospodarować miejsce na izolację. Nie każda koleżanka z pracy ma jednak taką możliwość. Wracają do domów pełnych dzieci. To dziś nasz największy strach. Że możesz przywlec z pracy coś, od czego cierpieć będą twoi ukochani.
W moim zespole pracują same kobiety. Żadna z nas nie spodziewała się, że coś takiego nas spotka. Że w zwykłym, szpitalnym laboratorium będziemy chodzić w kombinezonach, maskach. Jak podczas kosmicznej misji. Jak w filmie.
Tu trzeba się skupić
Przychodzę do pracy wcześnie rano, zerkam do lodówki. Sprawdzam, ile czeka na nas próbek. Nocny dyżur przyjął materiał, zarejestrował. Teraz opracowujemy strategię działania: ile probówek pójdzie do badania w pierwszym, a ile – w