Pandemia. Raport z frontu. Paweł Kapusta. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Paweł Kapusta
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788366575400
Скачать книгу
Naciskam na język, patyczkiem pobieram wymaz z tylnej ściany gardła. Gdy to robię, zawsze prowadzi to do odruchu kaszlowego, wymiotnego. Aerozol leci mi prosto w twarz. To dlatego zabezpieczenie jest tak ważne.

      Po badaniu kobieta znów płacze.

      – Bardzo wam dziękuję. Że nam pomagacie. Że jesteście. Wiem, jak wygląda wasza praca, też macie swoje życie. – Nie może się uspokoić. Otwiera mi oczy na inną perspektywę. Nie szpitalną. Po prostu ludzką. Jak człowiek sobie z tym wszystkim radzi. Albo nie radzi.

      Przy karetce dekontaminacja i skomplikowana procedura zdjęcia kombinezonu. Jest to cholernie trudne. Kombinezon ma osłony na buty połączone z nogawkami, a te zahaczają o nasze obuwie taktyczne. Zdjęcie całości bez dotykania części skażonej wymaga dużej sprawności. Trzeba też uważać, żeby nie dotknąć twarzy, nie dotknąć czystego kombinezonu pod spodem. No i robimy to na widoku. Z okolicy schodzą się ciekawscy, gapie. Nagrywają, robią zdjęcia.

      Wsiadamy, jedziemy dalej.

      20.45

      Telefon, odbiera mężczyzna.

      – Szanowny panie, za moment przyjedziemy pobrać wymaz. Proszę zamknąć zwierzęta domowe, przygotować dowód osobisty – klepię formułkę.

      – O kurwa! To dzisiaj? – Słyszę. Pacjent sprawia wrażenie pijanego.

      – Tak, dzisiaj – odpowiadam i modlę się, by nie było przygód.

      – Ja nie mam zwierząt.

      – Taka procedura. Muszę pana o tym poinformować.

      – Dobra, czekam.

      Podjeżdżamy. Budynek budzi grozę. Odpada tynk. Stare, drewniane drzwi dawno przestały spełniać swoją funkcję.

      Znów to samo: kombinezon, maska, przyłbica, rękawice. Wchodzę do domu. Witają mnie kłęby dymu. Liczba wypalonych w tym miejscu papierosów sprawia, że każdy oddech jest na wagę złota. Czuję, jak zaczyna mi brakować powietrza. Nie dość, że swoje robią szczelny kombinezon, maska, przyłbica, to dobija mnie ten cholerny dym.

      Pokazuję pacjentowi, co ma robić. Otwiera usta. Biję rekord świata w szybkości pobrania wymazu.

      To jedyny pacjent, który nie pyta, kiedy będą wyniki. Gdy jestem już w drzwiach, zastanawia się tylko, kiedy wróci do niego kolega, z którym spędzał wieczór. Uciekł, gdy zobaczył nadjeżdżającą karetkę.

      Znów procedura z rozbieraniem. Odkażanie.

      Jedziemy dalej.

      21.30

      Gdybym miała znaleźć coś, co łączy wszystkich ludzi, do których jedziemy później, to pilot od telewizora. Za każdym razem leży na stoliku, celuje w huczący kanał informacyjny. TVP Info albo TVN24. Wszyscy nasłuchują, oglądają. Wiem, że przed chwilą wszyscy siedzieli razem, całymi rodzinami śledzili doniesienia. Jedni bezrefleksyjnie, inni pełni przerażenia.

      U kolejnych pacjentów obok pilota widzę jeszcze opakowania z lekami i termometr. Leżą równiutko, prostopadle do pilota.

      Pacjent otwiera usta, wsuwam patyczek. Mężczyzna macha ręką, wytrąca mi szpatułkę. Nie umie pohamować odruchu kaszlowego, ślina ląduje na przyłbicy. Gdy za moment będę ją wycierać, zauważę, że zaczyna lekko pękać. Nic dziwnego: mamy różne rozmiary głowy, dociskamy ją specjalnymi pokrętłami. Za każdym razem używamy też środków dezynfekcyjnych, przecieramy. Środki są silne, powodują szybsze niszczenie.

      – Kiedy będą wyniki? – Słyszę.

      – Zostaniecie państwo powiadomieni telefonicznie. My tego nie wiemy.

      Cała ta wieczorna aktywność to jazda bez trzymanki. Czujesz presję, by zrobić jak najwięcej badań. Ubieranie, rozbieranie, ubieranie, rozbieranie. Zimno, gorąco, zimno, gorąco. Człowiek jest od tego tak zmęczony, jakby przez dwie godziny intensywnie ćwiczył w siłowni.

      Zerkam na zegarek. Późno. Mamy kilkanaście minut. Pędzimy.

      Zajeżdżamy pod oddział. Wita nas komunikat: „W ostatnim momencie”.

      Dekontaminujemy i sprzątamy karetkę. Siadamy z kierowcą, wypełniamy dokumentację – godziny, kilometry, pieczątki.

      Wstaję do toalety. Czuję, że po tym maratonie nie mogę ustać na nogach. Łapie mnie potworny ból głowy. Koledzy widzą, że opieram się o ścianę. Podłączają mnie pod kroplówkę. Nie jestem wyjątkiem: nie ja pierwsza, nie ostatnia. Koleżanka kilka godzin później przeżywa to samo – od tempa, presji, ze stresu, z przepracowania, braku snu. Podłączamy się pod kable i jedziemy dalej. Nie ma wyjścia. Ludzie czekają.

      A teraz, do rana, normalny dyżur na SOR-ze.

      Raport z frontu, dzień czwarty

      Nie nazywajcie mnie dziś bohaterką. To hipokryzja

      Dzisiejszym bohaterem jest Karolina. Pracuje jako pielęgniarka na oddziale intensywnej terapii w jednym ze szpitali powiatowych.

      Sen

      Mam sen. Leżę, próbuję spać, coś nie daje mi spokoju. Zaczyna po mnie łazić. Przez usta, nos, atakuje płuca. Próbuję się przed tym bronić, ale nie ma szans. Ratuje mnie dźwięk budzika. Uciszam go niezgrabnym ruchem ręki, zrywam się, siadam na skraju łóżka.

      Źle ostatnio sypiam. Wciąż myślę o tym, co nas za moment czeka. Nie radzę sobie z tym psychicznie. Odkąd nas poinformowano, że oddział za kilka dni zostanie przekształcony w zakaźny, tylko dla pacjentów z ciężką niewydolnością oddechową z powodu koronawirusa, jestem po prostu przerażona.

      Naprzód. Toaleta, kawa, kanapki, jedzenie w torebkę. Zapinam kurtkę.

      – Idę, do zobaczenia wieczorem – rzucam zaspanemu mężowi.

      Nie wiem, czy słyszy. Jadę na dyżur.

      Godzina 7.00, pierwsza myśl

      Oddział intensywnej terapii, na którym pracuję od ponad dziesięciu lat, mieści się na drugim piętrze. To miejsce bardzo charakterystyczne, szczególnie dla osób, które ze szpitalną rzeczywistością nie mają wiele wspólnego. Uderzający zapach. W większości nieprzytomni pacjenci, podłączeni pod respiratory, otoczeni aparaturą kontrolującą ich funkcje życiowe. Wrażliwi mogą tu czuć spory dyskomfort. I jeśli już się tu zjawiają, przeważnie go czują.

      – W tym tygodniu będą wypisy pacjentów. Mamy się szykować – mówi mi koleżanka niemal na wejściu. – Nawet salę operacyjną zamkną i wstawią tam łóżka.

      Logiczne. Jest tam przecież źródło tlenu.

      Milczę. W głowie trwa gonitwa myśli.

      Pierwsza: przecież zwykli ludzie nawet nie wiedzą, czym ja się zajmuję. Na czym polega moja praca. A ja jestem tu od czarnej roboty. Od wszystkiego. Podaję leki. Obracam nieprzytomnych. Myję. Od rana przygotowuję do badań – tomografii, zdjęć, usg. Pomagam przy transporcie. Walczę z odleżynami. Obsługuję respiratory. Zmieniam opatrunki. Kontakt z wydzielinami mam dwadzieścia cztery godziny na dobę.

      I to wszystko za trzy i pół tysiąca złotych. Trzy i pół tysiąca! To niegodne. To po prostu niegodne. Skandaliczne. Co ja z tym mogę zrobić? Rachunki zapłacić, kredyt, ZUS za męża… I co mi zostanie? Mam czterdzieści jeden lat na karku i świadomość, że moja wiedza jest cenniejsza. Wiem to na pewno… Przecież ja, do cholery, życie ratuję!

      Ale ludzie nie są tego świadomi. Chciałabym wierzyć, że gdy to wszystko się skończy, będzie inaczej. Ale nie, nie będzie.

      Druga myśl

      Nienawidzę tej roboty. Przegrałam życie za trzy i pół tysiąca. Nienawidzę jej, ale jej nie rzucę. Jestem odpowiedzialna za rodzinę, mam trójkę dzieci. Potrzebuję pieniędzy. Jestem przerażona. Gdy zacznie się najgorsze, nie mam nawet jak się odizolować. Co ja mam ze sobą