– Wow, wygląda na to, że świetnie się bawiłaś.
– To po prostu nie są moje klimaty.
Dyskretnie rozglądałam się za Julianem, ale chyba nie było go w domu. Tak jak się spodziewałam, replika zniknęła już ze stołu, a na miejscu kolorowych tkanin leżały nietknięte jeszcze materiały w różnych odcieniach brązu. Przy maszynie do szycia stała zapalona lampka, obok filiżanka z herbatą.
Cassie wskazała na kanapki.
– Chcesz trochę?
– Nie, dzięki, już jadłam – odpowiedziałam. Obserwowałam Cassie, która wyciągnęła z szuflady czarną teczkę. Wyjęła stamtąd coś, co wyglądało jak śrubokręt soniczny z Doktora Who, ale okazało się strzykawką. Przypomniało mi się, że Auri mówił coś o diabetologu. Najwyraźniej Cassie miała cukrzycę. Przekręciła coś w strzykawce, a potem z całkowitym spokojem wbiła sobie cienką igłę w brzuch. Zadrżałam i odwróciłam się. Nienawidzę zastrzyków.
– Gdzie Auri i Julian? – zapytałam.
– Auri jest na treningu piłki nożnej, a Julian… Nie mam pojęcia gdzie. W pracy? – Jej odpowiedź zabrzmiała jak pytanie.
– Kiedy wróci?
– Kto? Auri czy Julian?
– Julian.
Cassie wyciągnęła igłę, po czym usiadła na stołku przy kuchennej witrynie. Trzymała rękę nad talerzem z kanapkami, jakby nie mogła się zdecydować, którą zjeść najpierw.
– Nie wiem. Byliście umówieni? – Wzięła kawałek z łososiem.
– Nie. Chciałam go tylko o coś zapytać – odpowiedziałam z lekceważącym machnięciem ręki. Starałam się nie dać po sobie poznać, że jestem rozczarowana. Miałam nadzieję, że w końcu uda nam się zamienić kilka słów. Wydawało mi się, że wprawdzie nie ma mi za złe tego, co się stało, ale że powinniśmy o tym porozmawiać. By zmienić temat wskazałam na maszynę do szycia.
– Nad czym teraz pracujesz? Nad kostiumem Tauriel?
– Tak i nie. To kostium elfa, ale nie jestem Tauriel. Mamy własne postacie – powiedziała Cassie i zjadła całą kanapeczkę na raz.
– Aha. – Przypomniałam sobie to, co mówił Auri. – Czyli to jest kostium LARP?
– Mhhm – mruknęła z pełnymi ustami.
Klapnęłam na sofę.
– Kim będziesz?
Na twarzy Cassie pojawił się szeroki uśmiech. Widziałam, że cieszy ją moje zainteresowanie i że w swoje hobby wkłada mnóstwo serca. Pasjonowała się tym, tak jak ja powieściami graficznymi i rysowaniem.
– Maylin, uzdrowicielką. Gdy była dzieckiem, jej ojciec poległ na wojnie, a matka zmarła siedem lat później z powodu nieznanej choroby, którą stara się wykryć Maylin. Jest na zabój zakochana w Gorwinie, synu przywódcy, ale na drabinie społecznej stoi daleko za nim, a poza tym on ma się ożenić z inną.
– Uuu, zakazana miłość. – Zatarłam ręce. – Niech zgadnę: Gorwinem jest Auri?
Cassie przygryzła dolną wargę i z zakłopotaniem kiwnęła głową.
Dlaczego mnie to nie zdziwiło?
– A Gorwin odwzajemnia miłość Maylin?
– Nie wiem, ale ciągnie go do niej, to pewne. Właściwie powinien spędzać święto przesilenia słonecznego z Valerii, ale spędził je z Maylin. Rozmawiali godzinami, a na pożegnanie ją pocałował.
Cassie miała zaróżowione policzki. Tak bardzo przejęła się tą historią, że całkowicie zapomniała o jedzeniu.
– Co się stało potem? – zapytałam z zaciekawieniem. Czerwone policzki Cassie wskazywały na coś nieprzyzwoitego.
Westchnęła ciężko.
– Przeszkodził im Dordan, doradca ojca Gorwina.
– O nie. – Skrzywiłam się. – Powiedział dowódcy, że widział ich razem?
– Tego jeszcze nie wiemy, ale pewnie niedługo się to wyjaśni – powiedziała Cassie niepewnym głosem, tak jakby w grę rzeczywiście wchodziło jej uczucie do Auriego. – W weekend będzie kolejne przedstawienie. Zaczynamy w piątek wieczorem.
– Musisz mi koniecznie powiedzieć, co się wydarzy.
– W poniedziałek. Na LARP-ie zabronione jest używanie telefonów.
– Szkoda, bo to brzmi naprawdę ciekawie. Gdyby to była powieść graficzna, przeczytałabym ją.
– Powieść graficzna? A więc takie rzeczy lubisz?
Kiwnęłam głową.
– I komiksy. I mangi. I książki obrazkowe. Właściwie wszystko, co jest narysowane.
– Sama też rysujesz? – zapytała Cassie i znów zajęła się kanapkami.
– Tak.
– Fajnie. Mogę obejrzeć jakieś twoje rysunki?
– Jasne. Może w poniedziałek, kiedy opowiesz mi o LARP-ie?
– Dobrze. Kolacja u ciebie?
Zmarszczyłam nos. Moje mieszkanie wyglądało nadal tak jak w dniu przeprowadzki. Można było usiąść tylko na materacu albo na pudłach wypchanych moją bielizną.
– A możemy spotkać się tutaj? Przyniosę jedzenie.
– Nie mówię nie – odparła Cassie. Nagle usłyszałyśmy miauczenie.
Rozejrzałam się i zobaczyłam czarnego kotka, chwiejnym krokiem wychodzącego z sypialni. Wyciągnął przednie łapki i ziewnął szeroko, a potem ruszył dalej prosto w moją stronę. Patrzył na mnie wielkimi żółtymi oczami.
Nachyliłam się, starając się nie wyglądać groźnie.
– Ty musisz być Laurence – powiedziałam łagodnym tonem, takim samym, jakim zwracam się do Lincolna.
Wielkie uszy kotka drgnęły, a potem znowu rozległo się słodkie miauknięcie, tak jakby chciał mi odpowiedzieć. Nie mogłam się powstrzymać od zachwyconego piśnięcia.
Usłyszałam, jak Cassie śmieje się z tyłu. Kotek zignorował ją i wypiął pupę, próbując ocenić dystans, jaki musiał pokonać, żeby znaleźć się na kanapie. Po paru sekundach odważył się w końcu zrobić skok i wylądował tuż obok mnie.
Czułam coś w rodzaju dumy, że wybrał właśnie mnie, a nie Cassie, i wyciągnęłam rękę, żeby mógł ją powąchać.
– Ile ma miesięcy?
– Nie wiemy dokładnie. Coś między trzy a cztery.
– Wzięliście go ze schroniska?
– Nie, Julian znalazł go w śmietniku przy swojej pracy.
Gwałtownie podniosłam głowę, co na chwilę wystraszyło Laurence’a, ale jego ciekawość zwyciężyła i zaraz węszący nosek znowu znalazł się przy mojej skórze.
– W śmietniku?
– Tak. – W głosie Cassie słychać było odrazę.
Żołądek ścisnął mi się z żalu, nienawiści i wściekłości. Jak odrażającym człowiekiem trzeba być, żeby wyrzucić żywe zwierzę? Gdyby Julian go w porę nie znalazł, śmieciarka by go po prostu zmieliła. Zadygotałam na myśl o tym i znowu spojrzałam na Laurence’a. Obgryzał właśnie mój palec wskazujący. Wsunęłam dłoń pod jego brzuch i podniosłam go. Miał jedwabiste czarne futerko, jeszcze potargane od spania. Było miękkie i